Kiedyś dni zaduszne mijały mi raczej bezrefleksyjnie. W późniejszych czasach przypominały mi, że życie i nieżycie jest dziwne. Teraz sama nie wiem, z jednej strony jeżdżę ze Złymi Dziadkami na cmentarz i szoruję grób D., wyrywam chwasty i wydeptuję mrówki, bo Zły Dziadek uważa, że wchodzą do środka, ale nie potrafię wywołać w sobie bardziej refleksyjnych myśli niż np. taka, że Matka Boska z grobu stała wcześniej przez kilka lat w ogrodzie A. nad stawem. Później jadę w inne miejsca, które uważam za swoje, bliskie, i robi mi się smutno, bo przypominam sobie bardziej niż na co dzień, że wszystko zmienia się dużo szybciej, niż bym chciała. Inna zmiana to ta, że nie jestem już taka pewna, czy jak człowiek za dużo myśli, to się może doigrać. Próbowałam trochę więcej myśleć o szyciu i nie mam już wrażenia, jak kiedyś, że oszaleję. To akurat dobra zmiana, biorąc pod uwagę, że nie mam większych zmartwień i mam dużo czasu dla siebie.
W K. I. postanowiła iść z duchem czasu i kiedy nie mogła określić płci nowo narodzonego kota, nazwała go Gender. Jestem z niej bardzo dumna. Nawet jeśli płeć nie istnieje (chyba że koty nie są przesadnymi konstruktywistami), to kot okazał się żeńskiej i został przemianowany na Gienię, żeby było podobnie i żeby nie czuł się skonfundowany.
Wracając z ziem przodków, przejechaliśmy przez Łódź. Dawno nie miała okazji obserwować jej z pozycji pasażera, więc szybko dostrzegłam jakże krzepiące napisy typu ŻYDZEW DO GAZU i pomyślałam, że może faktycznie najlepiej byłoby zrzucić na to miasto bombę i zrobić tam pierwszy w kraju postapokaliptyczny park przyrody. Na szczęście po chwili na nowo przyzwyczaiłam się do uspokajającej mieszkańców swoją stałością mowy nienawiści. Z pogodnej stagnacji wybił mnie dopiero napis na kościele: CO DWIE GŁOWY TO JUŻ NIE KACZYŃSCY. Uciekłam z gębą w rękach.