poniedziałek, 14 listopada 2016

Śniło

Śniło mi się, że uczyłam się do egzaminu magisterskiego, co polegało na tym, że dziwny głos z offu powtarzał słowa lub równoważniki zdań. Frank Kermode, Frank Kermode. Katoblepas, katoblepas. Jakbym nie wiedziała, to bym na pewno nie wiedziała, czego się uczę. Przede wszystkim sztuki dla sztuki, a oprócz tego sztuki satysfakcji.

Oprócz tego jestem chyba nieco chora i mój ogląd świata jest męcząco, choć interesująco przyćmiony.

Właściwie nie mam więcej myśli w głowie, więc nie mam po co dziś pisać.

sobota, 1 października 2016

MGNN dalej w Mordorze

Minęło mi ponad pół roku w nowej pracy i zaczynam działać normalnie. Już nie muszę zwalczać stresu kompulsywnym sprzątaniem, pływam bardziej dla kręgosłupa niż wyłączenia głowy. Oczywiście moja robota jest powtarzalna i absorbująca, ale takie to życie, mogło być dużo gorzej i bywało. Nie mam co narzekać. Chciałabym jak najbardziej siedzieć w domu przy lesie i hodować lawendę oraz niebieskie żaby, ale na razie nie mogę, więc pozostaje to celem na przyszłość. Chciałabym wyjeżdżać spod lasu do miasta w piątki czy soboty moją odnowioną warszawą, żeby spotkać się z ludźmi, ale jeszcze jej nie mam. Mam za to moją małą apo... znaczy stabilizację. Po tru... znaczy małymi kroczkami do celu, czyli mieszkania w lesie i robienia swojego. Jeszcze trochę i będę mieć znów długie włosy, to jakaś przyjemność i kontrapunkt w korpożyciu. Jak mi przyjemnie, jak wezmę sobie czasem wolny dzień bez powodu i nic nie robię! Albo sprzątam. Albo czytam. Albo tnę drewno na opał na zimę. Zbieram gałęzie. Wszystkie proste czynności, praca fizyczna dają mi satysfakcję. Zawsze lubiłam robić wszystko w domu, włącznie z kafelkami, targaniem desek i wszelkim konstruowaniem albo przemienianiem, teraz jest to jeszcze przyjemniejsze w opozycji do przewalania faktur i robienia przelewów. Chciałam napisać coś jeszcze, ale mi się mózg wyłącza, a powinnam jeszcze wrócić do poprawiania ostatniej pracy magisterskiej, więc do widzenia, internecie.

środa, 17 sierpnia 2016

Sen z listopada znaleziony na strcyhu

Śniło mi się przejście do innego świata. Mimo że na codzień jestem w Barcelonie, weszłam tam przez opuszczony drewniany kurnik gdzieś w Świętokrzyskiem. Przeciskałam się między długimi grzędami, potem drutami, na chwilę wyszłam na dworze na mglistą polską jesień, aż w końcu znalazłam się na wielkim strychu, pod którym nie było domu, tylko przestrzeń powietrzna. Latały w niej nietoperze albo pterodaktyle, które chciały dostać się na strych przez drzwi w podłodze. Kiedy jeden spróbował się wcisnąć, uderzałam w niego, nawet wyrwałam kawałek skórzastego skrzydła, ale i tak wleciał. Niespodziewanie zrobiło się ciemno. Próbowałam na oślep go zatłuc, latał po strychu, ale nie trafiałam. Mówiłam do S. „mysza, zapal światło, zapal światło”, ale nie można było znaleźć pstryczka. 

środa, 13 lipca 2016

Zbyt osobisty wpis o znikaniu

Zastanawiałam się od dłuższego czasu, o co mi właściwie chodzi z tymi rzeczami. Tymi, które często do niczego się nie nadają, są stare i zniszczone, są typowym żdżorem. Na przykład zeżarte przez korniki stoliki nocne. Albo okno schowane za szafą. Albo ławka, którą musiałam odżałować, bo mimo wielu prób po ponownym złożeniu rozpadła się ze spróchnienia. O co chodzi? To oczywiście kwestia pamięci. Doszłam do wniosku, że mam złą pamięć, złą w tym sensie, że po jakimś czasie wszystko mi się odrealnia – na przykład mija kilka lat i myślę nagle, że może ktoś nigdy nie istniał? Oglądam starsze zdjęcia i próbuję sobie wyryć w głowie, że to wszystko prawdziwi ludzie, którzy mieli swoje życia przede mną, całe długie i skomplikowane życia, a później odeszli i na co dzień prawie nikt o nich nie pamięta. To może oczywista kwestia, ale w odczuwalny sposób dotarła do mnie dopiero w ostatnich latach, skutkując pewnym przygnębieniem, co jest naturalne w przypadku myślenia (jak się za dużo myśli, można się doigrać). Myślę sobie o przodkach, że w tych samych miejscach, w których chodzimy i mieszkamy, żyły całe pokolenia, których nie znaliśmy. To w dość ponury sposób fascynujące. Jednak oddalam się od tematu, chodziło mi o rzeczy. Zbieram te graty (które często przypominają o rozpadzie, niszczeniu wszystkiego), bo przy mojej pamięci pomaga mi to myśleć, że pewne osoby, miejsca i czasy istniały naprawdę, a nie były tylko tym samym co postaci z książki. Nieboszczyk ojciec stał się fikcyjną postacią i nie mam już na to wpływu, jedyne żywe, co mam z nim związanego w głowie, to Zły Dziadek zadeptujący ze złością mrówki na grobie. Inni mają się lepiej, bo ich bardziej lubiłam. W końcu kiedyś i tak zniknie wszystko. Żyję swoimi kolejnymi nowymi życiami i wszystko się wokół zmienia, historie się nadbudowują i te błahe wypierają te istotne, a moje stare graty to naprawdę i tak mało tego, co zostało z przeszłości. Bez nich miałabym tylko zdjęcia, które pewnie i tak pochodzą z jakiegoś filmu, i wspomnienia, które pewnie tak naprawdę przeczytałam w jakiejś książce. Lubię pytać o wydarzenia z kiedyś, o szczegóły, bo mnie to upewnia, że wszystko istniało, że konkretni ludzie mieszkali kiedyś w tych pokojach, że to były czyjeś rzeczy. Stare meble przypominają mi też czas, w którym nic mnie nie martwiło, bo to nie ja byłam od martwienia się. Nie ma pieca kaflowego? Czyli już o tyle mniej mogę cofnąć się w czasie. Upewniam się, co było zrobione w których latach, skąd się wzięła ta róża, co to za pies z porcelany i czyja tak naprawdę była maszyna do szycia, bo mi się to łączy w spójną historię, uspokaja mnie, daje mi poczucie pewności, przypomina, że czas to nie tylko to, co pamiętam. Nadal mam wątpliwości, czy to dobrze napisałam, czy faktycznie tak się chwytam przeszłości, ale wydaje mi się, że tak, to chyba moja bezpieczna przestrzeń. Tak samo niektóre rzeczy mnie uspokajają; myślę sobie, patrząc na nie, że coś wydarłam mielącej maszynie znikania, ohydną spróchniałą szafkę, aluminiową łyżkę, zasuszoną kurzą łapkę, pieczątkę, butelkę z dziwną wodą w środku. Konkretne rzeczy kojarzą mi się z różnymi zdarzeniami, chwilami, nastrojem, tym, co ktoś powiedział czy zrobił, a bez przedmiotu w końcu by to zniknęło i więcej mi nie przyszło do głowy. To akurat nie moje wspomnienia? Nie szkodzi, moich i tak mam mało. Tak, to trochę przygnębiające muzeum i do niczego nie nada, ale nie w tym rzecz, skoro pozwoli mi przez jeszcze chwilę nie zapomnieć, że coś takiego istniało, do czegoś i komuś służyło, a dopóki nie odpuszczę, wydarzenia i ludzie może nie będą tylko rozmywającą się historią.

sobota, 18 czerwca 2016

Niebezpieczeństwa i konspiracje

Po budziku o godzinie ósmej wpadłam w otchłań snów kolorowych i intensywnych. Zapamiętałam, że na samym końcu była zima i S. robił nad rzeką zdjęcia i wpadł do wody, nagle zupełnie pod powierzchnię. Rzuciłam się szybko szukać i wyciągać, na szczęście był od razu pod wodą, nie jak w normalnym koszmarze. Ułożyłam na brzegu, wycisnęłam wodę i o dziwo zaczął zaraz oddychać, więc poszłam szukać pod ciemną zimową wodą aparatu. W końcu znalazłam, a przy okazji stare magnetofony, podczas gdy dalej dostrzegłam wraki samochodów i coraz większe zagłębie rzeczy pochłoniętych, zagubionych, wyrzuconych. Poczułam się dość niespokojna, ale śnieżna zima zawsze działa na mnie odświeżająco, więc obudziłam się już bez strachu.

A propos snów – od kilku dni mijam w drodze z pracy warszawę zaparkowaną przed zajazdem. Za każdym razem przypomina mi się sen, w którym przyjechałam do K. i zobaczyłam, że Izka trzyma w garażu właśnie białą warszawę, po czym usłyszałam, że mi jej nie da, bo wiedziała w tym śnie, że o to zapytam. Logiczne. Nadal myślę, że byłabym skłonna nagle przetracić mnóstwo pieniędzy na ładną warszawę w dobrym stanie, co wiąże się z moim przeświadczeniem o zdolności przedmiotów do zatrzymywania czasu. W ten temat powinnam się zagłębić, bo jest dość istotny w kontekście składowania na strychu mebli, szatkownicy do kapusty, masy dziwnych rzeczy, w tym starego okna, o które nikt o dziwo nie zapytał, ale może wszyscy się przyzwyczaili, że nie ma po co zadawać pytań. Na szatkownicę O. zareagowała, jak już chyba pisałam, mówiąc: "O! Szatkownica". Okna nie skomentowała, ale ustawiłam je za bieliźniarką babuni, więc może nie dostrzegła. Teraz chyba tylko robi konspirację za moimi plecami, wiem, bo jak byłam ostatnio w K. i Izka powiedziała, że wyrzuca stoliki nocne, to dodała, że wystawia je po prostu i nie wie, co się z nimi później stanie, bo ona ma zakaz dawania mi starych rzeczy. Po prostu mi mówi, że stoliki są do wyniesienia, żeby nie było później na nią. Ponieważ stolików nie miałam już gdzie ukryć, bo są za duże, przez dwa tygodnie jeździły ze mną w samochodzie, nie tylko do miasta do pracy, pojechały także do Warszawy na krótką wycieczkę. Po powrocie uznałam, że O. i tak nie zagląda do części garażu, w której nie ma jeszcze podłogi, a wysypałam tam potłuczone szyby, więc dwa meble potraktowane płynem przeciw kornikom czekają tam na lepsze czasy.

PS Dopisuję, bo to ważne: O. śniło się dzisiaj, że zbierała grzyby w Parku Łazienkowskim, który był bardzo blisko, a później przyjechałam po nią samochodem okrytym całym rudą, brudną płachtą, bo odprysnął lakier.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Zmęczenie materiału

Minęły ponad dwa miesiące, od kiedy pracuję jako wyrobnica nad elektronicznymi papierami mówiącymi w obcych językach przodków. Idzie wiosna, więc mam więcej sił życiowych, ale nadal jest to mało – po powrocie do domu zapadam się w otchłanie piernatów, w których usiłuję czytać, a zwykle oglądam nie zawsze mądre filmy. O dziwo jedyne, na co ostatnio siłę poza pracą, to dodatkowy pracoholizm (bo dobre wydawnictwo, bo słuszna sprawa, bo...), więc przypomniałam sobie kilka dni temu ten przeklęty czas, gdy pracowałam na etacie, a po godzinach próbowałam robić doktorat (całe szczęście mi przeszło). Postanowiłam, że już nigdy, nevermore, dodatkowych zleceń (chyba że to z dobrego wydawnictwa i w słusznej sprawie...). Dobrnęłam do końca kolejnego tygodnia i uznałam, że żarty żartami, ale naprawdę muszę na czterdziestkę przejść na emeryturę, a może bardziej na coś właśniejszego. Ogólny plan był taki, żeby dostać bogatą dziedziczką, ale dotychczas się nie udało. Duquesa de Alba umarła i nie dostałam żadnej informacji. Tak mijają moje dni i czasem wkradnie się jakaś ponurszość, ale w soboty i niedziele, a czasem i inne dni jeźdżę pływać. Mam w tym miesiącu zmęczenie całości mnie, nucę regularnie "jestem taka, jestem taka zmęczona, bolą mnie ręce, boli mnie głowa, boli mnie całe ciało", ale podejrzewam, że bez pływania wstawałabym rano i już byłabym zmęczona i obolała, jak to kiedyś już bywało. Więc płynę sobie wyciszone odległości, kupiłam sobie rurkę do oddychania, toteż z tą tchawką i uszami pod wodą wyciszam się, widząc tylko dno basenu, nie słysząc  nic i przegarniając wodę, i tak w kółko. Później jeszcze zostaje mi nieco energii, żeby przez popołudnie myśleć o domku na drzewie i grabić pozimowe śmiecie. Na początku napisałam, że czasem czytam, ale kłamałam, nie czytam i nie piszę, czasem się uczę nowych słów na studia i na razie poza pracą i tym nic innego mój mózg nie chce robić.

Z istotnych rzeczy to jeszcze odgrzebałam z wiosną studzienkę z wodociągiem ocieploną na zimę i znalazłam ledwie żywą żabę, ale każdej wiosny tam siedzą i już sprawnie sobie z nimi radzę, mimo że usilnie próbują schować się w mętnej wodzie (po serbsku: mutna voda) i nie zostać uratowane. Nic innego ważnego się w moim życiu nie wydarzyło.

sobota, 26 marca 2016

Jak przetrwać szycie

Zmieniłam pracę i zamiast poprawiać młodzieżowe romanse i horrory, siedząc w lesie, korporyzuję się i na razie daję radę. Czuję ulgę, że wychodzę z pracy i po raz pierwszy od półtora roku nie muszę o niej myśleć w domu. W pracy zaś pracuję jak szalona; wszystko ma swoje zady i walety. Robię ciągle to samo, a najbardziej interesującym momentem korporacyjnym w tym tygodniu był ten, w którym na stołówce po obiedzie zjadłam dużą kremówkę ze spirytusem i poczułam się interesująco. W taki sposób można pracować.

Przez ostatnią epokę siedziałam w domu, myślałam o życiu, miałam mało pieniędzy, ale i mało potrzeb, uznając, że skoro wszyscy umrzemy, to nie będę się przemęczać i lepiej spędzę czas, pijąc kawę i patrząc na ogród. Teraz trochę pozmieniałam, patrzę na las lub na inne atrakcje po pracy i jestem bardziej zmęczona, ale i tak nie czuję wielkiego przeskoku, jeśli chodzi o marnowanie życia. Wrócę do siedzenia i wyglądania przez okno (moje ulubione zajęcie na zimniejsze pory roku według S.) za jakiś czas, teraz zajmę się czuciem się bezpiecznie, że nie jestem zrujnowana i na nic mnie nie stać. Na razie kupiłam sobie nowy sweter. Reszta wypłaty poszła na rachunki za prąd/ogrzewanie z Barcelony, z której wróciłam niecałe dwa miesiące temu, żeby wpaść w objęcia pracy, której wcale nie szukałam. Skoro mnie znalazłam, założyłam sobie plan na razie dwuletni. Jak oszaleję, wrócę do lasu, ale wydaje mi się, że można przetrwać i korporę, mając "olewczy stosunek", jak pouczyła mnie koleżanka.

I nawet mam ochotę, żeby czasem spotkać się z ludźmi, co mi się dawno nie zdarzało, ale może to kwestia tego, że mam więcej energii, bo mam stałe zajęcie i rytm dni i tygodni.

Tymczasem z zainteresowaniem obserwuję przez okno lekkie zazielenienie podwórka i czekam na więcej. S. powiedział, że żaby już się trą, na co oniemiałam, ale poprawił się, że chyba tylko ryby się trą. Nadal byłam oniemiała, że co im przyszło do głowy, żeby się trzeć, ale to jakieś tajemnice przyrody. Przeczytałam nawet specjalnie hasło "tarło", dotyczyło faktycznie ryb. Co do żab, to faktycznie jest już skrzek. Bardzo lubię jeździć rowerem do bajora pod lasem i patrzeć, jak się zmienia, szczególnie że na wiosnę są tam niebieskie żaby, które w chyba w zeszłym roku zobaczyłam po raz pierwszy w życiu. Kiedyś zamieszkam w lesie i będę miała blisko do żab i na bagna.

To tyle na dziś.

sobota, 27 lutego 2016

Studnia

Przytrafiła mi się jakiś czas temu wesoła historia. Byłam u fotografa dwie wsie dalej, żeby zrobić wesołe zdjęcie do CV, bo Z. powiedziała, że poprzednie jest byt polskie i przygnębiające, i że z takim nikt mnie nie zatrudni. U fotografa dowiedziałam się od przypadkowego pana, który zobaczył podpisane zdjęcie, że moja rodzina zmieniła nazwisko "Z ŻYDOWSKIEGO" na POLSKIE po II wojnie. Między wierszami – żeby dyskretniej rządzić podstępnie światem. Na początku tylko się zaniepokoiłam, jak bardzo ludzie są przeżarci nienawiścią, i szybko wyjszłam, natomiast z perspektywy bardzo mi się to spodobało, dodało wymyślonym historiom przodków (i historiom wymyślonych przodków) mnóstwo pikanterii.

Z innej beczki; izolacja od wiadomości skraju i ze świata procentuje mentalnie.
Ktoś w pracy: – Premier miała wystąpienie z okazji stu dni.
MGNN. jak zwykle zorientowana dzięki swojej pasji politycznej: – Z okazji studni?!

sobota, 6 lutego 2016

Jak radzić sobie z samą sobą

Wróciłam z Kostabrawy i znienacka wylądowałam na rozmowie kwalifikacyjnej. Żeby było zabawnie, to nie na stanowisko z j. hiszpańskim, który przez ostatnie półtora roku ćwiczyłam, tylko ze słoweńskim. O którym na rozmowie powiedziałam, że nie jest najlepszym z moich języków, ale daje radę. No i mnie wzięli, więc będę musiała się przyzwyczaić do nowego trybu życia, nauczyć masy rzeczy, ożywić mój słoweński, a poza tym nie okazywać zdziwienia, jak na konto wpłynie wypłata – bo na przykład należności za horrory dla młodzieży, które poprawiałam jesienią, jeszcze nie dotarły na moją wieś daleko od szosy. To z pewnością kwestia oddalenia prowincji od centrum świata. To tyle o niskich sprawach takich jak pieniądze. Bardziej pouczający jest oczywiście morał z całej historii:

Z biegiem lat nauczyłam się na rozmowach o pracy opowiadać bez mrugnięcia okiem bzdury, na które sama bym nigdy nie wpadła. (Nauczyłam się też nie reagować na potworności i idiotyzmy wygadywane przez rekruterów.) Nawet nie mam na myśli tego, że powiedziałam, że nie palę się do pracy ze słoweńskim, a mnie wzięli. Raczej chodzi mi o to, że na przykład:

Ja w środku: – Uciekaj. Zacznij wydawać piski i wybiegnij z sali, one mają żakiety i garsonki, a ten młodszy od ciebie japiszon wygląda jak tabelka Excela.
MGNN na zewnątrz: - Tak, bardzo zainteresowała mnie oferta państwa firmy.

Pracodawca: – Jak radzi sobie pani ze stresem?
Ja w środku: –  Zaraz zemdleję. Zwymiotuję z nerwów na jego schludną biznesową koszulę.
MGNN na zewnątrz: – Mówiąc szczerze, przestałam mieć problemy ze stresem. Po prostu wykonuję swoje zadania. Nie mam problemów ze stresem.

Pracodawca: – Dlaczego nie pracuje już pani dla poprzedniego pracodawcy?
Ja w środku: – Bo skurwysyn wydzwaniał do mnie w sobotę o 22, że robię za wolno?
MGNN na zewnątrz: – Rynek wydawniczy się kurczy i nie ma już takiego zapotrzebowania na korektorów.

Pracodawca: – Dlaczego chciałaby pani dla nas pracować?
MGNN na zewnątrz: – Możliwość pracy ze słoweńskim to niepowtarzalna okazja, żeby połączyć pracę i pasję.
Ja w środku: – Potrzebuję pieniędzy, a dajecie sporo.

środa, 20 stycznia 2016

Żydowskie Wzgórze

Byłam dziś na spacerze po cmentarzu na Montjuïc – tak, po naszemu to Żydowskie Wzgórze. Zupełnie nie jak Wichrowe Wzgórza, bo kamieniste, porośnięte kaktusami, liśćmi laurowymi i widokiem na morze. Jak żyłam tu kiedyś, już siedem lat temu, to chodziliśmy tam biegać i, co dziwne, nigdy nie odkryliśmy, że za zakrętem jest cała wielka twierdza, z której ostrzeliwano miasto. Ale do rzeczy, bo to jakieś osadzone w rzeczywistości. Więc byłam na cmentarzu i chodziłam smętnie, starając się wyglądać zgrzebnie i odpowiednio do miejsca – dzięki ponuremu nastrojowi mi się udało. Patrzyłam na niebieskie menażerie zamknięte w szklanych gablotach grobów i myślałam o tym, że cały czas myślę, że coś ukradzionego z cmentarza przyniosłoby nieszczęście. Spostrzegłam oczywiście całkiem sporo starych, rozpadających się Matek Boskich, ale wszystkie stały na grobach. Chodziłam długo, myśląc, że może jakaś spadła, bo wtedy z ziemi już mogłabym ją wziąć, ale żadnej nie było. Kradziona na pewno przyniosłaby nieszczęście. Kiedyś w opuszczonym domu przy lesie znalazłam figurkę Matki Boskiej i przyniosłam do domu, ale S. zwrócił mi uwagę, że ma bardzo złą twarz, więc zaniepokojona zostawiłam ją w koszyku przed domem i jest tam do dziś. Nie jestem głupia, żeby samej zaprosić coś złego do domu. Więc na cmentarzu też przestrzegam pewnych podstawowych zasad.

Chciałam napisać coś jeszcze, ale mam absolutną amnezję...

A. Przyszedł czas małych rozliczeń. Wracam z Kostabrawy do Polszy. Nie do końca jestem z tego zadowolona, mimo powrotu do siebie i na swoje. Wracam do ludzi i do domu, bo okazuje się po przemyśleniu, że jestem za stara, żeby się od nich i od pewnych miejsc oderwać. Przyzwyczaiłabym się, jakżeby nie, życie nad morzem i w górach jednocześnie ma mnóstwo plusów dodatnich, ale za dużo by mnie to kosztowało. Trochę szkoda, ale najwyraźniej tak ma być. Szkoda mi słońca i spokoju. Nawet przyjechałam tu samochodem, nie oszukujmy się: z myślą, że może zostanę, więc muszę mieć ze sobą samochód, który bardzo lubię. Zawsze lubiłam swoje samochody, począwszy od zardzewiałego uno odziedziczonego po nieboszczku ojcu, przez kupione za pierwsze wypłaty tiko, aż po obecny samochód marki stypendium doktoranckie (jedyny pożytek z doktoratu). Taka dygresja. Więc wrócę budować powoli dalej swojość. Oby udało mi się prędko zamieszkać w lesie daleko od szosy.

A teraz trochę zdjęć z cmentarza. Brzmi przygnębiająco, ale wygląda nie do końca tak. Motyl jest z Żydowskiego Wzgórza. A na końcu szalona niespodzianka.


Tak, to jest Matka Boska z Montserrat, siedzi na uchwycie od płyty nagrobnej.

Ja to uznałam za symbol wyzwolenia, ale możecie mieć własne interpretacje.








I niespodzianka, która sprawiła, że wyszłam z cmentarza w nieco lepszym nastroju:


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Słowo na poniedziałek

Chciałabym mieszkać w lesie. Może jakbym mieszkała daleko od świata, to nie martwiłabym się wycinką Puszczy Białowieskiej i nie zastanawiała, czy nie byłoby wspaniale zrzucić na niektóre miejsca w kraju bomby ze stratosfery. Na razie pozostaje mi oglądanie (w ramach odwlekania pracy) pouczającego serialu produkcji amerykańskiej pt.: "Nastoletni wilk" (ang. "Teen Wolf"). Więcej napiszę, kiedy dojdę do wniosku, co zrobić z moim wygnaniem w Barcelonie.