poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Kolovoz

Jest to dla mnie dość spokojne lato, przetykane zwykłymi niepokojami egzystencjalnymi i pogodnym myśleniu o niepewnej przyszłości. Czy będzie za szybko jakaś zagłada, jak będzie się żyło na świecie po nowych wielkich migracjach, czy podwórko wystarczy, żeby uprawiać rolnictwo, co zrobić na obiad. Niewiele się dzieje i zmienia. W ostatnim czasie jedynie raz dostałam ataku histerii, gdy rozdarłam o klamkę nową koszulę, tuż po wyprasowaniu. W przypływie dramatyzmu zerwałam ją z siebie, aż guziki rozsypały się po pokoju. Dziś pokornie przyszywałam. Lekko się waham, czy uparcie nosić zaszytą, czy też nie. Jeszcze nie wiem. Mimo wszystko chcę zachować swoją godność, tym bardziej że wybywam znowu za granicę. Wtedy się w końcu dużo pozmienia. Zagranico będę tam, gdzie kiedyś, na południu. Jadę już zaraz, więc składam w walizki te koszuliny, książki, puszki z fasolką i inne zapasy. Sierpień upływa na wykańczaniu zleceń bez specjalnego przekonania, cięciu drewna dla O. na zimę, robieniu dżemów na wyjazd, a wszystko to od czasu do czasu przetykam lekką histerią z błahych powodów. Chciałam dla odprężenia napisać coś o przodkach, zaczynając od tego, jak ciotka przyszła pożyczyć maszynę do czyszczenia srebra, ale chyba poprawiam za dużo bardo złych tekstów, bo wyszło zupełnie bez wyrazu. Więc odłożyłam i będzie czekało na emigrację, może na dachu nad morzem wyjdzie lepiej. I nie będzie prowadziło zawsze do myśli, że przodkowie umarli, a ich śmierć jest figurą naszej śmierci. Chociaż to też dobry motyw. Tym pozytywnym akcentem chwilowo kończę. Nonsensy.

sobota, 1 sierpnia 2015

Praca kontra życie, Maganuna kontra Maganuna

Ponieważ jestem szalenie pracowita, a do tego uwielbiam majsterkować, ostatnie wpisy na blogu były poświęcone zwykle także mojej walce z pracą. O ile pisałam. To było o tym, jak odwlekam. Tym razem jest tak samo, w wikendy zwykle odwlekam bardziej, bo nie zawsze potrafię jak cywilizowany człowiek NIE pracować w szabas i niedzielę. Z tej okazji wczoraj robiłam dżemy z jabłek (papierówek), a dziś podłogę w spiżarni. Zacznę od pierwszej z tych dwóch spraw.

Odkryłam fantastyczny sposób robienia dżemów, które są tak naprawdę pieczonymi jabłkami. Zdradzę tę tajemniczą recepturę Maganuny (tajemnicę babuni z internetu?): nastawiam je na jakieś 5-7 minut w mikrofalówce, zasypane cukrem. Bardzo niestaroświeckie i pozbawione uroku. Później, jak uznam, że się upiekło-gotowały, przekładam do słoików i pasteryzuję. Urok jest wspaniały, pieczenie w piekarniku się nie umywa do tego sposobu, gorąco polecam.

Druga kwestia to podłoga. Może kiedyś uda mi się rozmnożyć jeszcze bardziej moje złote talenty i zyskać dzięki temu miliony monet. W chałupie niektóre pomieszczenia od lat nie dorobiły się podłogi, w tym spiżarnia. Był tam tylko dół między fundamentami zabudowany przypadkowymi drewnianymi śmieciami. Wyrzuciłam dziś wszystkie żdżory i klonkry (jako że dostałam nowe zlecenie, które mogę odwlekać) i ukonstruowałam stelaż pod nową, normalną podłogę. Po południu powstała i sama nawierzchnia. Ściany też pomalowałam. Przy okazji przeraziłam się, że umoczyłam rękę w żrącej cieczy, która pozbawiła mnie czucia i wytworzyła odrażający bąbel pokryty schodzącą czerniejącą skórą, ale okazało się, że to tylko resztka pianki montażowej, do której przykleił się pył.

To chyba tyle, idę robić naleśniki z tajną recepturą.