sobota, 10 grudnia 2011

Szłam ostatnio ścieżką między polami i natknęłam się na paczkę po papierosach Nevada. Podniosłam, zabrałam do domu i rzuciłam na ognisko, niech się spali przy okazji. Sierra Nevada. To chyba obszar pustynny? Papierosy Nevada. A nevada to śnieżyca. Nie wiem, skąd ta nazwa. Zapytałam w sklepie, czy są papierosy Nevada, nie ma.

Ale nie, nie palę tych papierosów prawie wcale. Czasami. Jak mam chwilę przyjemności na uczelni, jak siedzę czasem na zimnym i ponurym już drewnianym tarasie i patrzę na ponury i przygnębiający już sad bez liści. Nie wiem, czemu grudniowa jesień zaczęła mnie lekko przygnębiać, może to przez monotonię - gdyby spadł śnieg, ucieszyłabym się, że coś się ruszyło, pory roku poszły naprzód, nie ma już listopada, tylko grudzień, a tu novembarske kisze padati będą do świąt pewnie. Przywiozłam łyżwy dla siebie, oprócz tego kupiłam używane hokejówki dla Mary, żebyśmy poszły na lodowisko. Przynajmniej na sztuczne można. Ale w zakamarkach czai się coś dziwnego, bo przez to, że nie ma śniegu, mam czasem bardzo złudne wrażenie, że idzie wiosna. Pogoda jest zbyt ładna, jak na grudzień, więc ciągle coś podejrzewam. Ciekawe, czym to się skończy?

czwartek, 29 września 2011

tafta cebulki tulipanów choinka przetwory biedronki żelki

1. Od dwóch dni leżą na fotelu zdjęte zasłony z tafty. Stały się ulubionym miejscem kotów. To złe nocą, ponieważ tafta chrzęści i szeleści.

2. Hella gotując obiad na jutro chciała zużyć do leczo cebulki tulipanów, które dopiero co kupiłam w celu raczej zasadzenia. Powiedziała, że nie było żadnej innej cebuli, i myślała, że to jakaś mniejsza ciemna odmiana. Teoretycznie chyba ma rację.

3. W związku z powyższym G. przypomniał, że nie ma co się dziwić, "skoro wychowała się na smażeniu choinki", co przypomniało mi uzasadnienie O., dlaczego warto wyjeżdżać z domu na święta: "nie trzeba prawie nic robić, smażyć choinki i tak dalej".

4. Dalej przepoczwarzam przestwory i zabrałam się za dynię, przy czym zostawiłam całą na zupę dyniową, ale kuszą mnie konfitury. Miał być jeszcze dżem gruszkowy, ale zjadłam wszystkie gruszki.

5. Przypomniałam sobie, że miałam napisać, co się stało przy gotowaniu jarzębiny w syropie - niezawionione śmierci były czterema biedronkami, które dopiero po dziesięciu minutach gotowania raczyły wypłynąć na powierzchnię, a nie zauważyłam ich wcześniej mimo przebierania kulek.

6. Ponieważ w sklepie blisko pracy odkryłam szeroki wybór tanich żelek, właśnie kończę paczkę 300g różowych i jest mi lekko niedobrze. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że wystarczy napić się gorzkiej herbaty i można jeść dalej.

7. Sadzę właśnie pestki małych papryczek i liczę na drzewko papryczane. Poza tym nasiona tytoniu czekają na lepsze czasy bądź lepszą świetlówkę. Przypomina mi się poletko tytoniowe Tatusia Muminka.


niedziela, 25 września 2011

Ostatnie jesienne śniadania na trawie







P.S. Robię właśnie jarzębinę w syropie, ale co z tego wynikło (niezawionione śmierci), to następnym razem.

poniedziałek, 19 września 2011

Mgnn czyta blogi wieczorną porą (link). W tekście występuje osoba znana jako Ksiądz Sowa.
Mgnn: (w zamyśleniu) - Ksiądz Sowa? Kto to, (...), jest ksiądz sowa? To coś jak kobieta-jeleń?


wtorek, 6 września 2011

W słońcu i we mgle

Budzik zadzwonił o dziewiątej. M. wstała, nie zastanawiając się wiele; nigdy nie myślała przesadnie dużo o poranku. Początkowo zamierzała tylko napić się i wrócić do snu, nawet nie wiem, co mi się śniło, ale było zupełnie przyjemnie, pomyślała, jednak po kilku łykach mleka skusiła się też na kawałek eksperymentalnej szarlotki z wczoraj, z której o dziwo nieco wywietrzała soda oczyszczona dodana w zbyt dużej ilości. Nadal nie była to szarlotka idealna na słoneczny wrześniowy poranek, ale i tak pasowała. M. odkroiła kawałek i nastawiła czajnik na kawę. Otworzyła drzwi na drewniany taras bez barierki - barierkę zrobię w przyszłym roku, pomyślała - po czym wytargała nań fotel i usiadła, żeby wygrzewać się na słońcu. Dopiero co przyszło lato, i to jesienne w swej wymowie, M. najbardziej lubiła ten kawałek lata, kiedy wszystko zaczynało nieznacznie, ale niepodważalnie i nieuchronnie żółknąć, a słońce miało specyficzną barwę i kąt padania, jakiego nabiera gdzieś w ostatnich dniach sierpnia. Tak, lipiec to zwykle okres szaleństwa i włóczenia się nie wiadomo, gdzie, przy dużej dozie szczęścia po białych kamieniach gdzieś na południu, sierpień to czas na jakąś pracę w obrębie tzw. życia, a później zaczynają się poranki we mgle, zachody słońca we mgle, snująca się mgła końca lata. M. widziała wczoraj czerwone słońce zachodzące nad polem, które czasem widuje też w mieście, jak zachodzi nad ulicą D. Posiedziała jeszcze kilka minut z zamkniętymi oczami, odwrócona do słońca, po czym przelała wodę z czajnika do blaszanego kubka, postawiła na gazie, gdy zawrzało, wsypała kawę i jeszcze raz zagotowała. Kubek był kremowy i miał co najmniej dwadzieścia lat, pamiętała go jeszcze z czasów, gdy zamieszkali w domu pod lasem, a rok miał zero na końcu i brzmiał znacząco. Kawę przelała do kubka w żółte kropki, był czerwony i dostała go kiedyś od G. Pewnie G. ucieszyłby się, że teraz siedzi na swoim drewnianym tarasie zbitym tego lata z desek znalezionych na strychu i pije kawę w tym kubku. Pije kawę, mruży oczy w słońcu i sięga po książkę, czyta dwadzieścia stron i nie myśli wciąż o śniadaniu. Nie po to są słodko-gorzkie poranki przed początkiem jesieni, żeby jeść śniadania, M. raczej myśli, jak dobrze jest siedzieć w cichym domu, w którym nic się jeszcze nie dzieje, i słuchać dźwięków idących znad pola. Tak, weszła do środka na chwilę, wzięła aparat i zrobiła kolejne zdjęcie kota w choinkach. Siedzi dalej na fotelu w słońcu, czyta, lekki trzask otwieranego okna - Hella wstała. Nowy dzień.

poniedziałek, 5 września 2011

Szarlotta eksperymentalna - początki



Wieśmak

Podróżuję sobie tradycyjnie po wsi i okolicach, odpoczywając od prac domowych, remontowych, ogrodowych i pisemnych. Natomiast dziś trasa do chałupy trwała dwie godziny, ponieważ oprócz tradycyjnych usterek ekskluzywny metalizowanobordowy polonez wykazał się gwałtownym zagotowaniem wody w chłodnicy, co doprowadziło również do powstania małej uroczej dziurki w tejże chłodnicy, żeby woda mogła sobie radośnie uciekać bulgocząc, a w momencie krytycznym - lecąc wielkim pary strumieniem na stronę prawą (to od razu wzbudziło mój niepokój).

Dlatego też wraz z Hellą odbyłyśmy podróż przerywaną, podczas której zwiedziliśmy nowe tereny - jechałyśmy drogą okrężną, gdyż zamierzałam zawieźć CV w wyjątkowo obiecujące miejsce, ale po kolejnym przystanku skonstatowałam, że jestem zbyt mokra i wściekła, żeby coś gdzieś zanosić.

Spotkaliśmy nowych ludzi - pani, u której dolewaliśmy wody do chłodnicy, była bardzo miła. Pierwszą wodę kupiłam w sklepie spożywczym, ale ostatecznie wlałam jej chyba dziesięć litrów, więc zdobywając całą drogą kupna mocno bym nadwyrężyła moją pustą portmonetkę.

Kiedy byłyśmy 400 metrów od naszego podwórka, samochód zaczął chrzęścić, kaszlać i podskakiwać niezdrowo, a w odległości 100 metrów zgasł. Siłą rozpędu dojechałam pod bramę, po czym wyrzuciłam ziejące koty z kosza (nie wspomniałam, że podróżowały z nami koty? więc podróżowały, dwa, i przeżywały drogę gorzej, niż my) i wepchnęłam wyrzucający wodę i kłęby pary samochód na podwórko.

Całe szczęście, że jestem gruba i silna, mimo, że nawet schudłam tego lata.
Uspokoiłam się po spożyciu 400g żelek o smaku brzoskwiniowym, tj. zjadłam 2/3, zrobiło mi się niedobrze i resztę zjadłam po jakimś czasie. Dwie żelki wzięła Hella.

Teraz planujemy zakopać poloneza w ogródku, żeby więcej nie musieć go oglądać, i tak przegląd i ubezpieczenie kończą się w tym miesiącu wraz z latem.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Jeśli letnią nocą podróżny

Zamierzałam poruszyć trzy tematy.

Po pierwsze, przedwczoraj po raz pierwszy zobaczyłam spadającą gwiazdę. Szłam z O. dróżką z K.Kolonii i nagle spadła. Daję słowo - nigdy wcześniej nie widziałam. Wytężałam wzrok ileś razy i czekałam w latach ubiegłych, ale zwykle wypatrywałam tylko samochody jeżdżące po górach albo samoloty (w zależności od okoliczności przyrody). A tu akurat zagrzebałam w piasku niedopałek, poszłam dalej i jest - kiedy już zapomniałam o tym, że w sierpniu gwiazdy spadają.

Ważnym uzupełnieniem powinno być, że zrozumiałam dopiero niedawno, że to nie gwiazdy spadają, a meteoryty, bo jakby gwiazda spadła naprawdę, to by już dawno nas nie było, albo i coś gorszego - S. mówił, ale nie wiem, czy dobrze pamiętam. To mi również uświadomiło, choć pewna nie jestem, że gwiazdy mogą spadać nie tylko w dół, jako że wbrew pozorom wcale nie są zawieszone na tym suficie pod kopułą, jak mi się zwykle wydaje, bo używam wyobraźni estetycznej, a nie racjonalnej. Z tego samego powodu widząc mapę świata wyobrażam sobie, że na lewo od Ameryk i na prawo od Japonii z Nową Zelandią są krawędzie i tam woda zlewa się w nieokreślony dół w pustkę. Kiedy zobaczyłam mapę świata z Australią w centrum, byłam jeszcze bardziej zachwycona.

Po drugie nie zeskanowałam starych zdjęć, ale za to przy okazji grzebania na strychu dostałam encyklopedię z 1909 roku oraz poradnik domowego lecznictwa przyrodnego (?) z rozkładanymi rysunkami tego, co ma człowiek na zewnątrz, w środku oraz bardziej w środku, przy czym rozkładana pani zaginęła, a pan jest w szmacianych majtkach. Na strychu jest mnóstwo skarbów, choć część z nich trzeba będzie spalić, bo zwykle są książkami ze stęchlizną, pokrytymi centymetrami kurzu siennikami sprzed wojny, ubraniami z lat 70.

Zapomniałam, co miało być trzecim tematem, więc dodam, że ze spraw inspirujących to zatchnęłam się nalewką bursztynową z czystego spirytusu, a wczoraj widziałam, jak K. bez jakiegokolwiek wzruszenia wyrzuciła świeżą mysz przetrąconą przez pułapkę.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kartoszka Free

Zainspirowana oszczędnością rozpływam się nad możliwościami ziemniaków. Wszechstronność kartoszki uderzyła mnie już kiedyś, gdy po roku kuchni śródziemnomorskiej na Kosta Brawa odkryłam, że te przebrzydłe kartofle mogą smakować. Później znowu o nich zapomniałam, lecz teraz, znajdując się na wywczasie pomiędzy starą pracą, studiami, Ljubljaną a nową pracą, studiami i inną Nibylandią, doceniam smak pyrek na nowo. (Próba użycia regionalizmu, którego nigdy nie potrafiłam zastosować.)
Kartoszka tworzy obiad niesłychanie prosty i błyskawiczny w przygotowaniu. Wiem, że odkryłam amerykę, jednakże myślę, że takie odkrycia powinny być umieszczane na pierwszych stronach poradników typu "Jak przeżyć na studiach" oraz "Kuchnia studencka". Dziwię się swoją drogą, że jeszcze nigdy "Kuchni studenckiej" nie widziałam. Wracając do sedna - oszczędzam. Nie jest to dla mnie stan nowy ani straszny, więc mam wiele uciechy z wszelkich okazji i promocji, a tym bardziej nowo odkrytych sposobów na dobre i tanie jedzenie. Ziemniaki wystarczy obrać, polać oliwą, posypać przyprawami, upiec w piekarniku z cebulą i zjeść. Jajko sadzone dodatkiem znacznie wzbogacającym wielość doznań smakowych.
Druga refleksja, którą się chciałam z Państwem podzielić, dotyczy mieszkania samemu (samej) bądź w pojedynkę. Otóż od miesiąca ponad prawie nie mieszkam z moją siostrą; najpierw byłam w Słowenii, później zamieszkałam na wsi, na dodatek teraz jeszcze ona wyjechała do jakiejś puszczy nad jeziorem. Wniosek jest taki, że z rodziną rozmawia się dobrze tylko na zdjęciach, a nam odpoczynek od siebie dobrze zrobi, wtedy nawet miło jest czasem porozmawiać, a główny wątek nie dotyczy DLACZEGO ZNOWU NIE POSPRZĄTAŁAŚ W KUCHNI. Zostałam co prawda matką kotom, jednak za cenę mienia całego mieszkadła dla siebie mogę znacznie więcej. (Z możliwości to mogę teraz również zapalić czasem w kuchni, co jest złe, ale szybko się wietrzy.)
P.S. Bywszy w rozjazdach (było super, gdybym umiała pisać relacje, to by była) zostawiłam koty z brytfanną wody i dozownikiem do karmy od Leni - działa! Koty dziękują Leni.

wtorek, 19 lipca 2011

Jabołczna pita

Wróciłam wczoraj nocnym wieczorem do Łodzi, a dziś po kilku godzinach spędzonych w mieszkaniu zapragnęłam jak najszybciej opuścić to zapomniane przez Bozię miejsce, więc jutro bye-bye Lodz.
Z wieści pozauczuciowych to ochrzciłam naszą wyprawę imieniem Ostatni Raz Na Bałkany Bez Gps-u, choć i tak powinnam być dumna, że dojechałam do Słowenii i z powrotem bez mapy, kierując się na kolejne miasta. No i w Czechach popełniliśmy s Karolyno dobry uczynek, zabierając autostopowiczkę, która okazała się być Amerykanką Alice z Seattle.
Na drodze nie spotkaliśmy większych przeszkód oprócz rozkopanego zjazdu z Bielska na Łódź, przez którego to stan zabłądziliśmy i pojechaliśmy przez Oświęcim, oraz oprócz jeży zamienionych w jabołczną pitę (niestety przy pierwszym K. myślała, że to jabłko, a może na szczęście).

piątek, 8 lipca 2011

Maganumiczne Opowieści (sł. Maganumičke Pravljice)

MGNN używa na kursie słoweńskiego w Ljubljanie. Pojechała nastawiona na coś na kształt wakacji, jednak prędko odkryła, że została wrzucona w coś na kształt studiów, które to wrażenie jest tym silniejsze, że mieszka w akademiku, wieczorami zaś ma dodatkowe zajęcie (słoweński film, słoweński teatr, słoweńskie zajęcia sportowe, zwiedzanie słoweńskiego miasta, picie wina nad rzeką, picie piwa pod akademikiem, picie wina z colą w akademiku). W podsumowaniu tygodnia mogłaby rzec: zmęczyłam się lekko tymi wakacjami. Oczywiście MGNN uwielbia czynny wypoczynek, ale ponieważ nie miała za wiele wolnych chwil od maja, czeka na koniec kursu z pewnym (ledwie dostrzegalnym, bo mimo mnogości zajęć jest super) utęsknieniem.
Poza tym MGNN odczuwa w duchu pewien niepokój, gdyż bo iż ponieważ jednak nie wyjeżdża po wakacjach do Hiszpanii, jak planowała, lecz zostaje w Polszce rodzimej, toteż powinna znaleźć "normalną" pracę. (Czy ktoś nie potrzebuje nauczycielki j. polskiego w Łodzi lub okolicach? albo korektorki, edytorki, redaktorki, złotej rączki, kafelkarki? ogłoszenie powtórne) Tym bardziej, że rzuciła z lipcem poprzednie stanowisko, nazywane szumnie "pracą" i w ogóle "stanowiskiem", zostały po nim tylko malownicze zdjęcia z piątej części "Obcego" i świadomość, że ostatnia wypłata przyjdzie najbliższego dwudziestego. (W związku z tym po kursie midva s Karolyno lahko jedziemy na chwilę do Wenecji).
Odwracając na chwilę głowę od osobistych przeżyć bohterki i od narracji trzecioosobowej, która niewiele wnosi, to klecę naprędce prowizoryczny plan pięcioletni (nie mogąc niestety zacząć od urodzin prezydenta Bieruta, były w kwietniu, a Bolesław na niedomiar złego nie żyje i umarł w niezbyt jasnych okolicznościach). (Kolejne brednie.) Ale pal sześć plany pięcioletnie, ważne jest, żeby szyć, póki starczy siły.

Ljubljana jest przepiękna, a nawet bardzo ładna. Domeczki i kamienice w stylu na-moje-oko alpejsko-austriacko-słowiańskim, naród wg mnie niezwykły, zupełnie porządny, poukładany, odpowiedzialny i uczciwy, słowem - niesłowiański. W ogóle jest to jakaś wyjątkowo cywilizowana część Europy. Wszyscy się uśmiechają i mówią dużo dobrych rzeczy, cieszą się, że uczymy się ich języka, dają nam książki za zupełne darmo (mam już torebkę czytania i gazet), karmią nas śniadaniami w akademiku i kawą z ciastkami na uczelni (!!!), wysyłają na wycieczki... Aż dziwnie. W tym, że się dużo uśmiechają, przypominają narody zachodnie szeroko pojęte, i na szczęście dotychczas zaniepokoiło mnie to tylko raz, jak pani miała wykład i wygłosiła go uśmiechając się przez godzinę - mnie by twarz odpadła. Niech żyje ponurszość.
Jutro jedziemy do Celja i będziemy zwiedzać m.in. kopalnię, co mnie bardzo zainteresowało, res (sł. m.in. naprawdę). Poza tym odkryłam sklep z Rzeczą Używaną i zamierzam wrócić doń choćby po pocztówkę dźwiękową z Jugotonu.

c.d.n., bo okazało się, że mamy teatr (gledaliszcze) godzinę wcześniej, niż myślałam:D

wtorek, 21 czerwca 2011

Alien Legacy

Ulubiona część samochodowa z zakładu pracy, czyli MASKOTKA MICHELINEK MAŁY
oraz ALIEN LEGACY

i na dobranoc:

Produkcja jaj wylęgowych gęsich

W załączniku rzeczony dyplom, oczywiście pomyliłam daty.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

a tymczasem na zapleczu

Usilnie próbuję naprawić poloneza, którego znowu przejęłam. Przypominam, że to limitowana edycja w kolorze buraczano-metalizowanym. Przezwyciężyła nawet lęk przed byciem zabitą przez prąd z akumulatora, ale samochód nadal wydaje dźwięk TRRRRRRRRRRRRRRRRRR zamiast odpalać. Nie, nadal się nie poddałam i nie zamierzam holować auta do mechanika.
Jak się uda, pojedziemy znowu z Majrą do kanionu w Łaznowskiej Woli, żeby w zakazanej strefie palić papierosy. Mam nadzieję, że zrezygnowała ona z planu porzucenia w kanionie swoich psów i kotów, których ostatnio zrobiło sie w obejściu za dużo.
Co do zakazanej strefy, to przypomniało mi się, jak gdzieś w drodze do Sarajeva moja znajoma wróciła z ustronnego miejsca kawałek od pobocza, po czym odkryliśmy tabliczkę Uwaga miny. Na szczęście w kanionie jest tylko Wstęp surowo wzbroniony.
***

Z perspektywy trzecioosobowej:
Maganuna zastanawia się, jak zwykle, jak pokierować życiem, ale, zgodnie ze słowami Z., zrozumiała, że nie nauczy się nigdy, jak żyć, więc na razie skupia się na kierowaniu. Na razie stanęło na tym, że idzie na dalsze studia, żeby przez kolejne lata przymierać głodem, pracując w dziwnych trybach, o dziwnych porach i NIGDY WIĘCEJ w częściach samochodowych. Liczy na to, że opuści Złe Miasto i zajmie się pielęgnowaniem warzyw i kwiatów na wsi, żyjąc z uprawy roli (tutaj trochę przesadziła, to brednie, ale jak miło napisać). I z hodowli prosiaków. Dwa dni temu zobaczyła w pokoju dziadka dyplom za najlepszy uzysk jaj gęsich w roku 1977., co nastroiło ją melancholijnie i kontemplacyjnie.
Tymczasem oczekuje  współpracy przy kopaniu grobów, do której się zgłosiła jeszcze przed częściami samochodowymi (setki rur wydechowych - to jest to). Jak dojdzie co do skutku, fotorelacja gwarantowana.

czwartek, 16 czerwca 2011

Ze świata czterech stron

Ponieważ dostałam krizy, że siedzę od ponad miesiąca nieprzerwanie w mieście, pracuję, uczę się i dostaję świra, a dziś MUSZĘ uczyć się do jutrzejszego koszmarnego egzaminu, wzięłam auto, w którym wczoraj przestał nagle i znienacka działać kierunkowskaz, i pojechałam na wieś.
Miałam chytry plan, żeby wstąpić do mojego byłego ojca i podmienić samochód z niedziałającym migaczem na jego poloneza, którym i tak nie jeździ, ale przeliczyłam się o tyle, że polonez nie odpalił. Spróbowałam chytrze z prostownikiem, zamianą akumulatorów, po czym doszłam do wniosku, że to zepsuty zapłon albo huiwieco. Pojechałam dalej autem bez migaczy do Majry, zjadłyśmy lody na werandzie, spaliłyśmy po własnoręcznie przeze mnie źle zrobionym papierosie, po czym poszłyśmy w las i zostałyśmy pogryzione przez komary. Poza tym robiłyśmy slajdy, siedziałyśmy nad rzeką, biczowałyśmy się chwastami w celu odpędzenia insektów, wysypywałyśmy piasek z butów, przedzierałyśmy przez pokrzywy itp. Wróciłam ze spaceru zadowolona i z odkręconym kurkiem endorfin. Samochód zostawiłam w letniej rezydencji, bo nie udało mi się naprawić kierunkowskazu mimo śledzenia przewodów, wróciłam busem do Złego Miasta i zajmuję się muszeniem się uczyć. I tak dużo szczęśliwsza, widocznie komary przenoszą szczęście.

sobota, 4 czerwca 2011

Nieoczekiwana zmiana pór roku

Śniło mi się z nienacka, że jest ciepła wczesna jesień, a ja idę w mojej skórzanej kurtce ze szkoły, w której kiedyś przez rok pracowała O., idę gdzieś na przystanek albo do samochodu, i uśmiecham się do siebie, bo jestem zadowolona, bo jest ładnie, w powietrzu pachnie liśćmi i grzybami, słońce odbija się od żółtych kolorów

na jesene lisće mirise dan

piątek, 3 czerwca 2011

te kórvy wędrowniczki

wszyscy wyjechani w osiem świata stron... ja tym razem na Kaszubach, nie widząc morza, Mary pewnie już w tzw. Mieście Koziołków, moja demoniczna siostra Hella "na działce". hahaha
Miałam napisać około wczoraj bądź zaprzeszlejszego dnia fascynującą notatkę o tym, jak wracałam do domu rowerem i miałam stłuczkę, w której ucierpiały: kolano, łokieć, nadgarstek (powodując na dwa dni syndrom złamanego nadgarstka). W notatce miało być też o tym, jak robiłam zakupy, a wszystko okraszone zdjęciami telefonicznymi obrażeń oraz wyborów marketowych. ale znów jestem w pracy i jeszcze długo pobędę, więc skupię się raczej na odtwarzaniu w głowie "Obcego 2" i "Obcego 4". tj. muszę pracować, żeby nie było, ale mogę udawać, że coś robię i robić nieco mniej, o ile nadążam z zadaniami, bo mam monitor obrócony w tylko moją stronę. więc pasjonujący wypadkowo-szopingowy wpis będzie kiedy indziej bądź wcale.
Sretan put, prijatan odmor, pozdrav iz Kaszubei!

wtorek, 31 maja 2011

Z szycia kobiety pracującej

Postanowiłam odprężyć się przed jutrzejszym dniem pracy startującym o wschodzie słońca i nie poszłam na lekcję języka zagranicznego. To mniejsze zło, bo w zejszłym tygodniu wróciwszy do chałpy po 21. i wstawszy o 4:40 niemal w pracy zejszłam i po skończonym zdaniu - albo, częściej, obliczaniu - zapominałam w ułamku sekundy, co mówiłam lub jaką liczbę otrzymałam. Toteż dziś nie.
Wróciwszy zażyłam relaksacyjny prysznic, zjadłam pożywny (?) obiad i oddałam się orzeźwiającemu nicnierobieniu.
Działa. Działa wyśmienicie.
Zauważyłam również, pracując jeszcze naprawdę niedługo, że kiedy w tygodniu dwa dni przeznaczam na studia, a resztę na etat, to kocham być na uczelni i uczyć się. Wniosek z tego taki, że jeśli ktoś jeszcze studiuje, to ma podstawy, żeby to kochać. Inny aspekt nowej codzienności jest taki, że kocham każdy kawałek wolnego czasu, który mi się trafia, nawet nie narzekam, że nienawidzę miasta, że nie mogę się doczekać czasu, kiedy stąd zniknę itp. Ogranicznik marudzenia.
Dziś jeszcze pomyślałam, że przeprowadzę eksperyment polegający na wypiciu piwa po powrocie z zajęć, ale w obecnym stanie pewnie by mnie to zabiło, więc zrobię to kiedy indziej. Tymczasem myślę o jutrzejszym poranku, ale już bez nerwowości, jedyny zgrzyt nastąpił podczas jazdy do domu, gdy musiałam zaapelować bezpośrednio do mojej chciwości (pieniądze!), żeby nie zacząć jęczeć w duchu, że nie chcę, że Bozia mnie nie stworzyła do pracy. Udało mi się zło dobrem zwyciężyć, uśmiechem, bo zobaczyłam dziki bez kwitnący w jakiejś bramie; pomyślałam o kilku momentach, gdy go rwałam i suszyłam na strychu, nie pamiętając, jak wyglądają łódzkie chodniki. Uspokojona pomyślałam, że za jakiś czas będę rwać kwiaty lipy, a praca będzie wtedy faktem rzuconym i zaprzeszle dokonanym, z konsekwencją w teraźniejszości w postaci może niewielkich, ale pieniędzy.
Jak to napisała mi I., nie ma się co martwić o przyszłość, pewne jest tylko to, że umrzemy, więc lepiej żyć i po prostu dobrze się bawić:)

- - - - - -
idę się odmóżdżać

sobota, 28 maja 2011

sobota pracująca (chorująca trochę też)

Dziś sobota pracująca, ale okazało się, że mam "siedzieć i obserwować", więc cała szczęśliwa piję herbatę i czytam o zasadach działania różnych typów silników oraz chłodnic, bo tylko taki typ literatury i prasy znajduje się w biurze. Bo gołe panie na kalendarzach i w innych miejscach mogę zaliczyć tylko do tzw. tekstów kultury.

środa, 25 maja 2011

patas arriba

kupiłam dziś w antykwariacie książkę tylko dlatego, że była do góry nogami. niebieska na okładce, po otwarciu okazuje się, że właśnie się skończyła. oczywiście miałam ją już w domu, co więcej, w pewnie około trzech czy czterech egzemplarzach (wnikliwe czytelniczki pci obojga* z pewnością domyślą się, co to za książka, jeśli powiem, że była tu jakiś czas temu ilustracja z niej pochodząca). okładka nie zniszczona, miękka jakaś, mimo że twarda, gładka, w środku zżółkła, jak chyba cały nakład, na grzbiecie szyta, ale pachnie jakby anyżkiem (być może to bakterie gnilne literatury). nie, nie planowałam kupować czwartego egzemplarza, ale ta odwróconość narracji w sposób zwyczajnie dosłowny mnie zachwyciła. uznałam, że to znak od Bozi i porwawszy tomik wybiegłam w uniesieniu i kupiłam jeszcze w pobliskim sklepie typu Luksusowe Odzieże Zza Żelaznej Kurtyny spodnie w kolorze przypominającym czerwony.

dodam, iż wszystko to odbyło się na tzw. spidzie, nie związanym z rosyjskim spidem, a mianowicie wziętym stąd, że wstałam o 4:40, poszłam do pracy na 8 godzin, poszłam na zajęcia i poszłam na zakupy. teraz zaś słucham Yoko Ono i wcale nie jestem śpiąca. raczej głodna.

* ol rajts reserwód to Natalia@Oreiro

P.S. za niedługo adres maganuna.pl przestanie działać, więc jeśli ktoś mnie będzie szukał, to pod maga-nuna.blogspot.com

sobota, 7 maja 2011

w poszukiwaniu straconej maganuny

jak wdać, mgnn jest perdú.
odzyskując którąkolwiek siebie, słucha płyt z gramofonu i jeździ po kuchni i korytarzu na rolkach. wcześniej była z M. na pouczającej wycieczce w kanionie z piaskiem i wodami oligoceńskimi, gdzie zeszły na sam dół i spaliły ostatnie papierosy. zebrawszy kamienie i skamieniałości. wróciwszy zjadłszy kanapki pieczone. do kanionu wjechały polonezem, a dokładnie prawie do, bo były tabliczki Stęp Zbroniony i masa psychodelicznych chorągiewek. nic to. zimno, wiało, deszcz i wyjątkowo zimny maj, oraz agresywne lato w domyśle.
wróciwszydo siebie i do kuchni nastawiła mgnn czajnik na herbatę i wziąwszy się za przeglądanie starych gazet, których dwie stertki odłożyła w zeszłych latach ubiegłych. np. że nowość w kinach Obcy - Przebudzenie, albo wywiad-rzeka z Cher. i takie tam, typu komiksy Superman VS Alien, Kaczor Donald i Wehikuł Czasu, aż po czasy LGBT Barcelona. wertuje i szuka siebie. koty buszują po kątach i boją się rolek. miała w piecu napalić, ale nie jest tak zimno.
koniec części pierwszej,

środa, 6 kwietnia 2011

wtorek, 15 marca 2011

Wygra-wszy

Zaglądłszy do skrzynki na listy znalazłam kopertę z tajemniczą pieczątką Classic, cienką, jakby nic w niej było, a co najwyżej powietrze. W drodze na piętro czwarte rozdarłam, znalazszy we środku... smycz XXX Classic Muzyka Z Klasą (XXX zamiast marki, żeby nie było reklamy stacji, której zresztą nie słucham). Przypomniałam sobie, że chyba brałam udział w konkursie internetowym, w którym trzeba było napisać o dziele roku chyba 2010, dlaczego takie a nie inne, to napisałam o Kayah z kwartetem, dziennikach Mrożka i czymś-tam-jeszcze, chyba o jakimś samochodzie (!). Oczywiście nie marzyłam o smyczy, liczyłam raczej na ładniejszą nagrodę typu Tramwaj Z Morskiej Pianki, ale cóż, i tak rada jestem wielce, że wygrałam. Lubię wygrywać, a jeszcze bardziej lubię dostawać rzeczy pocztą, nawet brzydkie smycze. (W dobie allegra oraz przelewu24 oraz opcji Zapłać Teraz to niebezpieczne upodobanie.)
Ze studiami na  razie nie wygrywam o tyle, że zapomniałam oddać indeksu, ale w tym roku zajęcia miłe i pożyteczne nawet trochę, więc staram się nie narzekać i wyobrażam sobie moją pogodzoną-ze-studiami pracę przyszywaczki guzików (guzikarki?).

może c.d.n.

środa, 9 marca 2011

przed-wiośnie

1. Po wikendowej reaktywacji rowerów nad Rusałką zmieniłam dziś również środek transportu na zajęcia na dwa koła. Po wieczornych obserwacjach stwierdzam, że nie schudłam, tylko mnie nogi bolą.
2. Mimo życia na skraju nędzy jestem całkiem zadowolona, poza tym być może zacznę nową pracę, a mianowicie PRZYSZYWANIE GUZIKÓW!
3. Poza tym czytam, oglądam filmy i cieszę się, że mam już sesję zimową za sobą. Jak już wielokrotnie nadmieniałam, jestem za stara na studia.
4. Z koncepcji na przyszłość żadna nie jest zbyt wyraźna ani przekonująca, choć zostanie bogatą dziedziczką albo nauczycielką języka polskiego jako obcego wchodzi w grę.

c.d. może n.

czwartek, 3 marca 2011

Beton dostarcza

Ponieważ od czwartego roku pierwszych studiów cierpię na chroniczne odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę, mam jeszcze jeden egzamin w tej sesji, jutro, w ostatnim z możliwych dni.
W związku z tym sprawdzam, czy da się jednocześnie uczyć i oglądać film z Cher i Krystyną Aguilerą. Nie da się, choć w mojej rodzinie zdarzają się przypadki zakończone sukcesem - np. moja sestra Hella potrafi włączyć telewizor i uczyć się podczas obrad kandydatów na burmistrza Radomia. Gdy się dziwię, mówi, że jak włączała, to było na dobre i na złe albo coś podobnego, i że nie zauważyła, że się zmieniło.
Z odkładaniem to i ja nie zawsze jestem konsekwentna, w którejś z ostatnich sesji zdałam w pierwszym terminie dwa egzaminy jednego dnia, a jednym był język staro-cerkiewno-słowiański.
Jak się jutro uporam z sesją, to i wyjadę do Miasta Koziołków.
Postanowiłam zapodać jakieś zdjęcia dla rozrywki:
śnieg jak padał z tydzień temu w słońcu

koty co wyciągają rajtuzy O. pod drzwiami łazienki (i resztki remontu):
oraz ładne zdjęcie Alergii zrobione przez S.:

niedziela, 27 lutego 2011

W pogoni za Zuzanną

Na wstępie - dwa fragmenty dotyczące wymowy "Ostatniej bitwy".
C.S. Lewis:

The books don't tell us what happened to Susan. She is left alive in this world at the end, having by then turned into a rather silly, conceited young woman. But there's plenty of time for her to mend and perhaps she will get to Aslan's country in the end... in her own way.
Paul F. Ford:
This is not to say, as some critics have maintained, that she is lost forever ... It is a mistake to think that Susan was killed in the railway accident at the end of The Last Battle and that she has forever fallen from grace. It is to be assumed, rather, that as a woman of twenty-one who has just lost her entire family in a terrible crash, she will have much to work through; in the process, she might change to become truly the gentle person she has the potential for being.
I związany z tym fragment opowiadania Gaimana:


- Po prostu tak dobrze pamiętam ten fragment. W Ostatniej bitwie. Kiedy dowiadujemy się, że gdy jechali do szkoły, doszło do katastrofy kolejowej i wszyscy zginęli. Oczywiście oprócz Zuzanny.
- Jeszcze herbaty, moja droga? - pyta pani profesor i Greta wie, że powinna zmienić temat, ale mimo wszystko mówi:
- Wie pani, kiedyś strasznie mnie to wkurzało.
- Co takiego, moja droga?
- Zuzanna. Wszystkie inne dzieci idą do raju, ale nie ona. Nie jest już przyjaciółką Narni, bo za bardzo lubi szminki, nylonowe pończochy i zaproszenia na przyjęcia. Kiedy miałam dwanaście lat, rozmawiałam o tym nawet z moją nauczycielką angielskiego. O problemie Zuzanny.
Na tym zamierza skończyć temat i przejść do roli literatury dziecięcej w tworzeniu systemów wartości, które przyjmujemy jako dorośli, lecz pani profesor jej nie pozwala.
- A cóż takiego powiedziała ci nauczycielka, moja droga?
- Wyjaśniła, że choć wtedy Zuzanna odrzuciła raj, póki żyje wciąż jeszcze ma czas, by się pokajać.
- Pokajać? Za co?
- Chyba za to, że nie wierzyła. I za grzech Ewy.
Pani profesor nakłada sobie kawałek czekoladowego ciasta. Wygląda, jakby coś wspominała.
- Wątpię, by po śmierci rodziny miała wiele okazji do nakładania nylonowych pończoch i szminki - mówi. - Ja z pewnością nie miałam. Trochę pieniędzy - mniej niż można by sądzić - odziedziczonych po rodzicach, za które musiała się utrzymać i gdzieś zamieszkać, żadnych luksusów...
- Z Zuzanną musiało być coś jeszcze nie tak - stwierdza młoda dziennikarka. - Coś, o czym nam nie powiedzieli. W przeciwnym razie nie zostałaby tak potępiona, nie odmówionoby jej wstępu do nieba. Wszyscy ludzie, których kiedykolwiek kochała, dostali swoją nagrodę w świecie magii, wodospadów i radości. A ona została.
- Nie wiem, jak to było z dziewczynką z książek - mówi pani profesor. - Lecz pozostanie przy życiu oznaczało także, że musiała zidentyfikować ciała swoich braci i młodszej siostrzyczki. W katastrofie zginęło wielu ludzi. Zabrano mnie do pobliskiej szkoły - to był pierwszy dzień roku szkolnego, a oni przewieźli tam ciała. Mój starszy brat wyglądał zwyczajnie. Jakby spał. Pozostała dwójka nieco gorzej.
- Przypuszczam, że Zuzanna ujrzawszy ciała pomyślała: są teraz na wakacjach. Najlepszych wakacjach z możliwych. Bawią się na łąkach z gadającymi zwierzętami w świecie bez końca.
- Możliwe. Ja pamiętam tylko, że myślałam, jak bardzo pociąg zderzający się z drugim pociągiem może zmasakrować jadących w nim ludzi. Przypuszczam, moja droga, że nigdy nie musiałaś identyfikować zwłok?

- Nie.
- Ciesz się z tego. Pamiętam, że patrzyłam na nich i myślałam: a co jeśli się mylę, jeśli to jednak nie on? Mojemu młodszemu bratu obcięło głowę. Bóg, który ukarał mnie za to, że lubiłam pończochy i przyjęcia każąc mi przejść przez szkolną stołówkę pełną much i zidentyfikować Eda, no cóż... trochę za dobrze się bawił, nie sądzisz? Jak kot zabawiający się myszą, wyciskający z niej ostatnią uncję radości. W dzisiejszych czasach chyba lepiej powiedzieć „ostatni gram radości”. Sama już nie wiem.
Pani profesor milknie.



* z mojej strony dodam, że jak się już zupełnie przygnębię, zajmę się jakimś zabawniejszym aspektem Narnii.

niedziela, 20 lutego 2011

Opowieści z Narnii i problem Susan

Byłam ostatnio na ekranizacji trzeciej części Opowieści z Narnii. Rozczarowałam się tylko trochę, bo byłam na to przygotowana. Być może po drugiej części, która mi się bardzo podobała, nie tylko ze względu na księcia Kaspiana, miałam nadzieję na coś wciągającego, jednak pierwszy film wyznaczył już pewne "standardy". Narnia jest zdecydowanie filmem dla dzieci. Przeżyłam kilka ładnych momentów, kilka zupełnie mądrych i dobrze zagranych scen. Przetrwałam na siłę dodawane dowcipy i tandetę. Wzruszyłam się księciem na końcu, Kaspianem na piasku. reszty właściwie nie pamiętam - widzę tylko, jak przez obraz trójka bohaterów wpada do morza, widzę Kaspiana, świetną scenę, gdy Łucja staje się Zuzanną, wyspy pokazywane jak kolejne etapy w grze (niestety), Kaspiana... Film bardziej niż do myslenia o nim samym (filmie, nie Kaspianie) sprowokował mnie do zastanawiania się nad innymi aspektami Narnii.

Na przykład dlaczego taki tam patriarchat i dlaczego Zuzanna została tak okrutnie potraktowana. W dzieciństwie nie zauważyłam nachalnej promocji tradycyjnego modelu życia ani mnogości odniesień do Biblii (Lewis mówił, że to żadna alegoria, tylko wizja, jak by Jezus wyglądał w świecie fantasy, chociaż nie jestem pewien, co miał na myśli, mówiąc, że nie tak się buduje alegorię - ale my tam wiemy swoje, w końcu autor umarł, a Szymborska dostała dwoję z interpretacji własnego wiersza). Natomiast podczas pierwszego czytania Ostatniej bitwy doznałam faktycznego szoku, że Zuzanny nie ma już w Narnii. Dopiero później zwróciłam uwagę, że zamiast tego zajęła się tzw. dorosłym życiem, chłopakami, kosmetykami, przyjęciami - tak stwierdza lekceważąco i z pewnym oburzeniem jeden z bohaterów.

Znalazłam uroczy fragment wywiadu z panią Rowling od Harrego Pottera, która mówi, co następuje:
"Jest taki fragment, w którym Susan, najstarsza z rodzeństwa, jest wykluczona z Narnii, ponieważ zaczęła używać szminki. Mam z tym poważny problem, bo Susan stała się niewierząca właściwie, dlatego że odkryła seks."
Myślę, że jest to trafienie w sedno. Nie spodziewałam się po Rowling takiego trzeźwego spojrzenia, ale przypomniałam sobie, że w ostatnich częściach jej cyklu powieściowego bohaterowie nie są aż tak odpłciowieni. Co się zaś tyczy moich własnych wrażeń, to what the hell? Co się stało z Zuzanną? Nie ma jej, bo chodzi na przyjęcia, nosi pończochy i używa szminki? Co z tą wielkoduszną mądrością Aslana, czyżby Lewis zrobił z niej alegorię Kościoła?

Pomyślałam, że może ktoś po prostu musiał wylecieć z Narnii, bo takie było założenie fabularne, ale wtedy logika podupada. Spotkałam opinie, że Lewis nienawidził kobiet, z czym się początkowo nie zgodziłam, bo jest przecież Łucja, Julia, Pola, ważne postaci żeńskie, ale są one dziewczynkami. Myślałem, żeby dalej pisać własnymi słowami, bo przecież jestem dość inteligentna, ale podsunę kolejny cytat. Philip Pullman, autor trylogii Mroczne materie, interpretuje fragmenty o Susan w następujący sposób:
"Susan, jak Kopciuszek, przechodzi przemianę w swoim życiu. Lewis się z tym nie zgadzał. W ogóle nie lubił kobiet, a już zupełnie seksualności, przynajmniej na etapie życia w którym pisał Opowieści z Narnii. Był przerażony i zszokowany myślą, że można chcieć dorosnąć."

Na koniec o opowiadaniu, którego jeszcze nie mam w całości - z niego pochodzi fragment dwa wpisy temu. Podejrzewam, że jest świetne, więc rozważam zakup zbioru Neila Gaimana "Rzeczy ulotne", który jest tomem macierzystym utworu opisanego poniżej:
"Neil Gaiman, autor fantasy, napisał w 2004 roku opowiadanie zatytułowane Problem Susan, w którym starsza kobieta, profesor Hastings, jest opisana jako osoba cierpiąca smutek i traumę z powodu swojej rodziny, która zginęła w katastrofie pociągu. Nazwisko kobiety nie jest ujawnione, ale fakt, że wspomina brata Eda, sugeruje dosyć wyraźnie, że to Susan Pevansie, jako starsza kobieta. Gaiman w formie literackiej krytykuje sposób, w jaki Lewis potraktował Susan. Problem Susan jest przeznaczony dla dorosłych czytelników i zajmuje się seksualnością oraz przemocą."

Odsyłam do krótkiego fragmentu trochę dalej w dole, tuż za wpisem o Yoko Ono.

sobota, 19 lutego 2011

Yes, I'm a witch

Wczoraj nieco zapomniana i niesłusznie ignorowana Yoko Ono skończyła 78 lat. Zawsze ją lubiłam, najpierw jako postać, później także jako piosenkarkę. Byłam w liceum, kiedy zachwyciły mnie fragmenty książki Grapefruit. Opowiadałam wtedy wszystkim o happeningach Yoko, o których oczywiście sama jedynie czytałam. Najbardziej mi się podobał ten, w którym rozdała zwiedzającym wystawę nożyczki, a oni odcinali sobie po kawałku jej sukienki. Jakiś czas później dostałem strzępek żółtego materiału w kwiaty w ramce jako relikwię z tej ekspozycji. Mam do dziś, a mój ówczesny zachwyt zdradza, że nie do końca rozumiałam przesłanie, albo nie zwracałam na nie specjalnej uwagi.
Z natury bardziej interesuję się zbieraniem dziwactw niż przesłaniem społecznym (po spektaklu "Niżyński" chciała zabrać jedną z chusteczek, w które smarkał i je wyrzucał za scenę Kamil Maćkowiak, ale to miałoby wywołać poczucie absurdu, nie zachwyt nad bliskością z aktorem).
Yoko została odkurzona dopiero z płytą remiksów Yes I'm a witch, chociaż w ostatnich latach wydała dwie naprawdę dobre płyty. Jej darcie albo zawodzenie nigdy nie było łatwe w odbiorze, ale czasami jest genialne, a poza tym to piękna odtrutka na popkulturę w epoce Lady Gagi (z którą dopiero co wystąpiła...)
Wracając do Yoko Ono, to wrzucę ze trzy nagrania, bo mało kto jednak wie, co ta pani w ogóle wyprawia.

to powyżej to bardzo ładna jej piosenka z gitarami Porcupine Tree. Poniżej zaś coś żywszego, jedna z lepszych piosenek, nieporównywalny z martwawym oryginałem remiks ze słowami trochę-przestawionymi-interesująco:
A na koniec filmik animowany, który przypominam sobie za każdym razem, kiedy słucham nieznanej mi płyty Yoko Ono, i uszy mi więdną, bo niektórych punkowych kawałków po prostu nie mogę znieść... PINKI I MÓZG SPOTYKAJĄ BITELSÓW!!!

czwartek, 17 lutego 2011

...

"Pod pierwszą leży kolejna w twardej oprawie z obwolutą. To książka, którą w snach zawsze pragnęła przeczytać: Mary Poppins sprowadza świt. P.L. Travers nie napisała jej za życia.
Pani profesor bierze książkę, otwiera na chybił trafił i czyta czekającą na nią opowieść: W dniu, gdy Mary Poppins ma wychodne, Janeczka i Michaś idą za nią do nieba. Poznają tam młodego Jezusa, który wciąż trochę się jej boi, bo była kiedyś jego nianią, Ducha Świętego narzekającego, że odkąd Mary Poppins odeszła, nikomu nie udało się porządnie wybielić prześcieradeł, oraz Boga Ojca, który mówi:
- Nie da się jej do niczego zmusić. Nie ją. To Mary Poppins.
- Ale przecież pan jest Bogiem - zaprotestowała Janeczka. - Stworzył pan wszystko i wszystkich, i wszyscy muszą robić to, co pan każe.
- Nie ona - Bóg Ojciec podrapał się po złocistej brodzie przetykanej siwizną. - Ja jej nie stworzyłem. To Mary Poppins.
A profesor porusza się we śnie, po czym zaczyna śnić o tym, że czyta własny nekrolog. To było dobre życie, myśli czytając o nim, odkrywając swą historię zapisaną czarno na białym. Wszyscy tu są, nawet ludzie, o których zapomniała."

piątek, 11 lutego 2011

666

Otóż co mi ktoś napisał kiedyś, a co właśnie wygrzebałam z przeszłości:

najlepszy-katolik
2009-09-02  09:52
Czy wiesz po co żyjesz? Mt 7:21 "Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie." Pozdrawiam. Tadeusz katolik Warto poświęcić trochę czasu dla wieczności.
 
maganuna
2009-09-02  10:51
obawiam się, że mój ojciec nie jest w niebie:(

sobota, 5 lutego 2011

veče njiše vijetar

... po południu otworzyłam okna na przestrzał i wpadło powietrze do środka, szumiąc liśćmi na kwiatach i wyrywając klasówki leżące nieopatrznie nieopodal. kocia sierść wzburzona poderwała się z podłogi, jako że jest tam na stałe niczym kolonia mikrobów, mimo codziennego odkurzania.

minęło kilka godzin

otworzyłam okno, zapalając papierosa drina, który miał spełnić mi życzenie, które pomyślała Zrnn. ostatni z paczki. mało go nie wywiało ze mną. teraz patrzę, wieje jakby wiosnę przywiewało ze wschodu i z południa, choć to za wcześnie. ptaki znosi, koty i puszki latają po ulicy, jest przejrzyście i mocno w powietrzu, miasto sobie świeci i nawet mi się podoba.

pomalowałam paznokcie na czarno w ramach uczczenia.

czwartek, 3 lutego 2011

Wenecja

Otóż byliśmy zeszłej nocy z Majrą w Wenecji, a ona grała w teatrze na ulicach i miała loki oraz spódnice z falbanami. Ja zaś szukałem pracy w różnych charakterach, np. śmieciarza, natomiast wizyta w Wenecji przemienila się w koszmar, kiedy zarządzono Wielkie Sprzątanie, czyszczenie, i - uuwaga - spuszczono całą wodę z kanałów, z calej Wenecji, zapewne do Adriatyku*. Wtedy zaczęła się groza, bo szlam je pokrywal doszczętnie, dosłownie zresztą, gdyż na dnie pelno bylo obrzydliwości, w tym, uwaga, rozkładających się zielonkawych prosiakow. W kanałach weneckich, z których spuszczono wodę, podkreślam. Więc sobie dalej skakałem przez te kanały, szukając pracy, i bylo mi coraz źlej przez ten obezwładniający szlam i maszkary gnilne na wybrukowanym dnie.
Pytanie zaś brzmi, czy był to sen proroczy dotyczący szukania pracy...
*o którym niektóre myślały, że jest oceanem, który jest jednocześnie chyba morzem śródziemnym, ale to było Dawno I Nieprawda.

wtorek, 1 lutego 2011

Święta Virginia

pisze Quentin Bell o Virginii: "Odkryła, że nauczycielka śpiewu, panna Mills (...), jest osobą silnie religijną; w odpowiedzi na pytanie o znaczenie Bożego Narodzenia Virginia odpowiedziała, że obchodzi się je dla uczczenia Ukrzyżowania, po czym tak się pokładała ze śmiechu, że trzeba ją było wyprosić z pokoju."

sobota, 29 stycznia 2011

ciąg dalszy pobytu na Księżycu

jakiś czas temu wybrałam się po raz chyba pierwszy w życiu sama do kina. poszłam raczej złamana życiem i chorsza do sklepu, kupiłam czipsy i picie, po czym zapłaciłam kartą kredytową za bilet i poszłam wieczorem na Opowieści z Narnii - Podróż Wędrowca do Świtu. o filmie nie będę pisać, bo to nie blogasek filmowy.
to tyle z impresji wokółżyciowych.

piątek, 28 stycznia 2011

Księżyc

S. chory, zasnął w dzień, ja także, i przyśniło mi się, że Z. się rozbiła na Księżycu. Nie, nie wiem, dlaczego. Co ciekawsze, trafiłem tam z moją najbliższą rodziną w jakiejś kapsule. No i zostaliśmy tam unieruchomieni, bo się coś stało, i nie było to zbyt przyjemne, bo Z. tkwiła tam już od jakiegoś czasu i powiedziała, że są tubylcy. Nawet stwierdziła, że któregoś dnia (widocznie chodziła od jasnej do ciemnej strony Księżyca, eby się przespać) jeden wyrwał jej oszczep (nie wiem, na co polowała, ale Księżyc był cały porośnięty podmokłą trawą). Jak to powiedziała, to mnie zmroziło, bo wychowałem się na filmach o Obcym, przez całe późne dzieciństwo i wczesną młodość pielęgnując intensywnie STRACH LĘK i koszmarne sny. Więc siedziałem zmrożony w jej kapsule, a I. pisała smsy, które bez problemu przychodziły, bo odległość od powierzchni Ziemi do Księżyca wynosi okolo 1/20 równika, więc jeszcze zasięg sięgał. Nawet napisaliśmy jej, żeby powiedziała ludziom, że siedzimy na Księżycu, to ludzie będą zazdrościć (chociaż nie było czego i się bałem). Z. była trochę za bardzo wyciszona i filozoficznie nastawiona do życia, ale w końcu rozbiła się tam i spędziła już trochę czasu w kapsule i okrągłym namiocie na podmokłej trawie

UPDATE (to nie był biwak, tylko przypadek, bo coś się zepsuło, jakaś część, i trzeba było poczekać, aż się jakoś naprawi. może np. znajdzie część zamienną w podmokłej trawie).

Zdjęcie poglądowe:

piątek, 21 stycznia 2011

Listopad w styczniu vol. 2

Zajmuję się dziś spaniem, zażywaniem wyciągu z sosny i innych remediów, czytaniem i oglądaniem filmów, pieczeniem muffinek i myśleniem, czy Roro narodziła już mesjasza.
Czytam, jak na prawdziwą ciotkę-intelektualistkę-a-właściwie-literatkę-a-raczej-polonistkę przystało, dzienniki Virginii Woolf, małe prozy Białoszewskiego i książki o Muminkach.
Poza tym wreszcie oglądam co jakiś czas filmy, bo Ugly Betty się skonczyło (nie liczy się, że poszły już dwa obrazy z Americą Ferrerą). Bardzo polubiłem A. Ferrerę i cieszę się, że gra nie tylko B. Zauroczyło mnie kiedyś w serialu, jak udawała, że nie zna hiszppańskiego, dopiero się uczy języka rodziców, i mówi: "comí a tu sobrina", czyli "zjadłam twoją siostrzenicę".
Ach, poza tym uwielbiam Americę za to, jak wygląda. Uwielbiam.
(emfazę zawdzięczam likarstwom. łyżka stołowa trucizny na lisy dziennie zmienia perspektywę.)

czwartek, 20 stycznia 2011

Listopad w styczniu zwany d.u.p.ą.

Styczeń jest dla mnie zwykle najgorszym miesiącem w roku, obecny nie zrobił wyjątku. Powiedziałabym wręcz, że nienawidzę stycznia, ale nie chcę dramatyzować i nie ma we mnie aż takiej złości. Jestem raczej zaniepokojona, bez pieniędzy, skupiona na przetrwaniu, usiłuję pamiętać o nadciągającej sesji. Próbuję znaleźć kogoś na korepetycje, ale do matury najwyraźniej się już skurczybyki przygotowały, a na hiszpański nikt nie ma ochoty, chociaż być może po prostu za mało się ogłaszam. Jak się ogarnę, wydrukuję słitaśne karteczki i będę rozlepiać na mieście.
Tymczasem żyję spokojnie, wręcz ascetycznie, a nawet normalnie. Wbrew krążącym plotkom nie kupuję warszawy na allegro. Nie kupuję nawet benzyny do niebieskiego chrząszcza. Ale znowu mi wyjszło o piniądzach, bleeeeeee.
Nie... to będzie tyle na dziś.

niedziela, 16 stycznia 2011

Otpust grijeha?

"I tak dzień zmarnował na czekanie, co, jak wiedział, było grzechem: każdą chwilę należy przeżywać. Czekanie to grzech przeciw czasom, które dopiero nadejdą, jak również przeciw obecnym, zlekceważonym chwilom"

czwartek, 13 stycznia 2011

trochę czarno

ja:  mogę pomagać w kopaniu grobów
ja:  albo może w zakładzie pogrzebowym Twojego kuzyna potrzebują kogoś?
Anna:  zimą nie kopie się grobów
nic nie wiem
popytam
ja:  to co robią z ciałem?