Postanowiłam odprężyć się przed jutrzejszym dniem pracy startującym o wschodzie słońca i nie poszłam na lekcję języka zagranicznego. To mniejsze zło, bo w zejszłym tygodniu wróciwszy do chałpy po 21. i wstawszy o 4:40 niemal w pracy zejszłam i po skończonym zdaniu - albo, częściej, obliczaniu - zapominałam w ułamku sekundy, co mówiłam lub jaką liczbę otrzymałam. Toteż dziś nie.
Wróciwszy zażyłam relaksacyjny prysznic, zjadłam pożywny (?) obiad i oddałam się orzeźwiającemu nicnierobieniu.
Działa. Działa wyśmienicie.
Zauważyłam również, pracując jeszcze naprawdę niedługo, że kiedy w tygodniu dwa dni przeznaczam na studia, a resztę na etat, to kocham być na uczelni i uczyć się. Wniosek z tego taki, że jeśli ktoś jeszcze studiuje, to ma podstawy, żeby to kochać. Inny aspekt nowej codzienności jest taki, że kocham każdy kawałek wolnego czasu, który mi się trafia, nawet nie narzekam, że nienawidzę miasta, że nie mogę się doczekać czasu, kiedy stąd zniknę itp. Ogranicznik marudzenia.
Dziś jeszcze pomyślałam, że przeprowadzę eksperyment polegający na wypiciu piwa po powrocie z zajęć, ale w obecnym stanie pewnie by mnie to zabiło, więc zrobię to kiedy indziej. Tymczasem myślę o jutrzejszym poranku, ale już bez nerwowości, jedyny zgrzyt nastąpił podczas jazdy do domu, gdy musiałam zaapelować bezpośrednio do mojej chciwości (pieniądze!), żeby nie zacząć jęczeć w duchu, że nie chcę, że Bozia mnie nie stworzyła do pracy. Udało mi się zło dobrem zwyciężyć, uśmiechem, bo zobaczyłam dziki bez kwitnący w jakiejś bramie; pomyślałam o kilku momentach, gdy go rwałam i suszyłam na strychu, nie pamiętając, jak wyglądają łódzkie chodniki. Uspokojona pomyślałam, że za jakiś czas będę rwać kwiaty lipy, a praca będzie wtedy faktem rzuconym i zaprzeszle dokonanym, z konsekwencją w teraźniejszości w postaci może niewielkich, ale pieniędzy.
Jak to napisała mi I., nie ma się co martwić o przyszłość, pewne jest tylko to, że umrzemy, więc lepiej żyć i po prostu dobrze się bawić:)
- - - - - -
idę się odmóżdżać
Dzikiego bzu zatrzęsienie, przyjeżdżaj rwać, póki co. Babcia Emilka rwała i suszyła, twierdząc, ze robi dobrze na głowę. Bo robi. A propos rwania kwiatu lipowego - juz widzę Maganunę wśród pszczół.
OdpowiedzUsuńCzy mogłabyś mi trochę narwać, proszę? przydałoby mi się na głowę, zdecydowanie...
OdpowiedzUsuńAle, ale...Chyba się pomyliłam...Babcia E. rwała i suszyła owoc czarnego bzu, nie kwiat. Z kwiatów przyrządza się syrop, podobno dobry na przeziębienie. Maganuno, nie zrobię Ci tego syropu, za dużo z tym zachodu. W ramach rekompensaty upiekę "panią Walewską", chcesz?
OdpowiedzUsuńbidula!
OdpowiedzUsuńnie trza syropu, jeśli byś mogła, zerwij trochę samych tych kwiatów...
OdpowiedzUsuńI co, obsuszyć?
OdpowiedzUsuńJa bym chciała i kwiatu i owoców wór... Dostałam w niedzielę książkę o leczniczych nalewkach i chciałabym już coś ukręcić ;) A może ktoś gdzieś widział berberys?
OdpowiedzUsuńMiałam ostatnio taką dobę - wcześnie wstałam (tak koło 7:00...), narobiłam się, pojechałam do pracy, narobiłam się, wróciłam już w nocy, zrobiłam sałatkę i wypiłam piwo (och i ach, żałuj, żeś sobie dzisiaj odpuściła!), obejrzałam DH (ale tylko jeden odcinek!), znów się narobiłam aż do 5:00 rano prawie - powstał album genealogiczny i... 3 miski zamarynowanego mięsiwa + odpowiednie sosy do tego na następny dzień), położyłam się na chwilkę i znów wstałam o 7:00 ;) i do roboty!
Nie wiem co mnie naszło na taką gadatliwość...
Ojej!
OdpowiedzUsuńTo byłam ja - Izabela
;)
True. W szyciu nie ma się co przerabiać.
OdpowiedzUsuńAle to wcale nie jest fajne suszyć czarny bez w domu, bo zwietrzały pachnie kocim sikiem. cała kuchnia mi zalatuje kuwetą :/
OdpowiedzUsuńMoże Maganuna gustuje w aromacie zwietrzałego bzu? Poza tym nie wiem, co mam z tym kwieciem zrobić - ususzyć (na strychu), zalać sprytem czy może zamrozić?
OdpowiedzUsuńmam nadzieję na nieco ususzonego kwiecia bzu (np. na strychu), kwiaty pachną ładnie, czarne-kulki-bez być może nie:)
OdpowiedzUsuń