wtorek, 6 września 2011

W słońcu i we mgle

Budzik zadzwonił o dziewiątej. M. wstała, nie zastanawiając się wiele; nigdy nie myślała przesadnie dużo o poranku. Początkowo zamierzała tylko napić się i wrócić do snu, nawet nie wiem, co mi się śniło, ale było zupełnie przyjemnie, pomyślała, jednak po kilku łykach mleka skusiła się też na kawałek eksperymentalnej szarlotki z wczoraj, z której o dziwo nieco wywietrzała soda oczyszczona dodana w zbyt dużej ilości. Nadal nie była to szarlotka idealna na słoneczny wrześniowy poranek, ale i tak pasowała. M. odkroiła kawałek i nastawiła czajnik na kawę. Otworzyła drzwi na drewniany taras bez barierki - barierkę zrobię w przyszłym roku, pomyślała - po czym wytargała nań fotel i usiadła, żeby wygrzewać się na słońcu. Dopiero co przyszło lato, i to jesienne w swej wymowie, M. najbardziej lubiła ten kawałek lata, kiedy wszystko zaczynało nieznacznie, ale niepodważalnie i nieuchronnie żółknąć, a słońce miało specyficzną barwę i kąt padania, jakiego nabiera gdzieś w ostatnich dniach sierpnia. Tak, lipiec to zwykle okres szaleństwa i włóczenia się nie wiadomo, gdzie, przy dużej dozie szczęścia po białych kamieniach gdzieś na południu, sierpień to czas na jakąś pracę w obrębie tzw. życia, a później zaczynają się poranki we mgle, zachody słońca we mgle, snująca się mgła końca lata. M. widziała wczoraj czerwone słońce zachodzące nad polem, które czasem widuje też w mieście, jak zachodzi nad ulicą D. Posiedziała jeszcze kilka minut z zamkniętymi oczami, odwrócona do słońca, po czym przelała wodę z czajnika do blaszanego kubka, postawiła na gazie, gdy zawrzało, wsypała kawę i jeszcze raz zagotowała. Kubek był kremowy i miał co najmniej dwadzieścia lat, pamiętała go jeszcze z czasów, gdy zamieszkali w domu pod lasem, a rok miał zero na końcu i brzmiał znacząco. Kawę przelała do kubka w żółte kropki, był czerwony i dostała go kiedyś od G. Pewnie G. ucieszyłby się, że teraz siedzi na swoim drewnianym tarasie zbitym tego lata z desek znalezionych na strychu i pije kawę w tym kubku. Pije kawę, mruży oczy w słońcu i sięga po książkę, czyta dwadzieścia stron i nie myśli wciąż o śniadaniu. Nie po to są słodko-gorzkie poranki przed początkiem jesieni, żeby jeść śniadania, M. raczej myśli, jak dobrze jest siedzieć w cichym domu, w którym nic się jeszcze nie dzieje, i słuchać dźwięków idących znad pola. Tak, weszła do środka na chwilę, wzięła aparat i zrobiła kolejne zdjęcie kota w choinkach. Siedzi dalej na fotelu w słońcu, czyta, lekki trzask otwieranego okna - Hella wstała. Nowy dzień.

5 komentarzy:

  1. Chętnie pozażywałbym słonecznych kąpieli późnego lata, na tarasie, przy filiżance herbaty. Niestety mgliste, wrześniowe poranki już od kilku lat kojarzą mi się wyłącznie z ostrym zapachem lizolu i szatnianej stęchlizny.
    I jak tu wykrzesać z siebie odrobinę romantyzmu?...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaki miły, poetyczny wpis :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubię takie wpisy, zwłaszcza jeśli niosą ze sobą pożyteczna informacje dotyczącą parzenia porządnej kawy (a nie jakaś plujka w szklance, tej).

    OdpowiedzUsuń
  4. to jest pierwsza strona sagi. zamawiam.
    kahva drobnomielone przywieziona?

    OdpowiedzUsuń
  5. może pociągnę wątki w spokojne jesienne i zimowe wieczory.
    kahva oczywiście, turska (albo i turška, jeśli ze Sloveniji przewiezł sem, ne sećam se)

    OdpowiedzUsuń