Ponieważ dostałam krizy, że siedzę od ponad miesiąca nieprzerwanie w mieście, pracuję, uczę się i dostaję świra, a dziś MUSZĘ uczyć się do jutrzejszego koszmarnego egzaminu, wzięłam auto, w którym wczoraj przestał nagle i znienacka działać kierunkowskaz, i pojechałam na wieś.
Miałam chytry plan, żeby wstąpić do mojego byłego ojca i podmienić samochód z niedziałającym migaczem na jego poloneza, którym i tak nie jeździ, ale przeliczyłam się o tyle, że polonez nie odpalił. Spróbowałam chytrze z prostownikiem, zamianą akumulatorów, po czym doszłam do wniosku, że to zepsuty zapłon albo huiwieco. Pojechałam dalej autem bez migaczy do Majry, zjadłyśmy lody na werandzie, spaliłyśmy po własnoręcznie przeze mnie źle zrobionym papierosie, po czym poszłyśmy w las i zostałyśmy pogryzione przez komary. Poza tym robiłyśmy slajdy, siedziałyśmy nad rzeką, biczowałyśmy się chwastami w celu odpędzenia insektów, wysypywałyśmy piasek z butów, przedzierałyśmy przez pokrzywy itp. Wróciłam ze spaceru zadowolona i z odkręconym kurkiem endorfin. Samochód zostawiłam w letniej rezydencji, bo nie udało mi się naprawić kierunkowskazu mimo śledzenia przewodów, wróciłam busem do Złego Miasta i zajmuję się muszeniem się uczyć. I tak dużo szczęśliwsza, widocznie komary przenoszą szczęście.
bezpiecznik?
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że przenoszą szczęście, bo mnie tak pocięły parę dni temu, że mam ochotę zedrzeć skórę z nóg. Oby to oznaczało, że te krwiopijcze potwory złożyły w mych tkankach zarodki szczęścia :]
OdpowiedzUsuńDrogi Anonimowy, podejrzewam, że możesz nosić cygańskie imię żeńskie pisane razem. Jeśli tak, potwierdź.
OdpowiedzUsuń