Minęło mi ponad pół roku w nowej pracy i zaczynam działać normalnie. Już nie muszę zwalczać stresu kompulsywnym sprzątaniem, pływam bardziej dla kręgosłupa niż wyłączenia głowy. Oczywiście moja robota jest powtarzalna i absorbująca, ale takie to życie, mogło być dużo gorzej i bywało. Nie mam co narzekać. Chciałabym jak najbardziej siedzieć w domu przy lesie i hodować lawendę oraz niebieskie żaby, ale na razie nie mogę, więc pozostaje to celem na przyszłość. Chciałabym wyjeżdżać spod lasu do miasta w piątki czy soboty moją odnowioną warszawą, żeby spotkać się z ludźmi, ale jeszcze jej nie mam. Mam za to moją małą apo... znaczy stabilizację. Po tru... znaczy małymi kroczkami do celu, czyli mieszkania w lesie i robienia swojego. Jeszcze trochę i będę mieć znów długie włosy, to jakaś przyjemność i kontrapunkt w korpożyciu. Jak mi przyjemnie, jak wezmę sobie czasem wolny dzień bez powodu i nic nie robię! Albo sprzątam. Albo czytam. Albo tnę drewno na opał na zimę. Zbieram gałęzie. Wszystkie proste czynności, praca fizyczna dają mi satysfakcję. Zawsze lubiłam robić wszystko w domu, włącznie z kafelkami, targaniem desek i wszelkim konstruowaniem albo przemienianiem, teraz jest to jeszcze przyjemniejsze w opozycji do przewalania faktur i robienia przelewów. Chciałam napisać coś jeszcze, ale mi się mózg wyłącza, a powinnam jeszcze wrócić do poprawiania ostatniej pracy magisterskiej, więc do widzenia, internecie.