Okazuje się, że dałam się wkręcić w kołowrót tzw. dorosłego życia i zanim się zorientowałam, straciłam kontrolę nad czasem wolnym i życiem. To znaczy życiem nieprzeżartym korporacją – najwyraźniej jednak dałam się złapać w pułapkę. Siedzę ponad normę, wyobrażam sobie pieniądze i zajmuję się analizą ogromu wirtualnych danych, gram w cyferki, żeby kwoty się zgadzały. Na wiosnę ocknęłam się na chwilę i w przypływie potrzeby sensu wzięłam jedno, drugie i trzecie zlecenie korektorskie, żeby czuć satysfakcję, że coś, co zrobiłam, miało sens, było ciekawe i cieszyło ludzi czym innym niż przelew lub deklaracja podatkowa. Bo takim rodzajem biurwy jestem. Pracując z językami przodków. Więc, podsumowując, w czasie wolnym jestem już na tyle zmęczona, że nie wiem, kim jestem, i spędzam całe godziny, oglądając wszystkie dostępne nagrania Joan Rivers. Jeden z moich normalnych wieczorów, to znaczy po tym, jak już po powrocie z pracy odleżę godzinę niczym zdechła larwa albo inna rozjechana rozgwiazda, to ten spędzony z jedną z moich idolek. Polecam Joan Rivers abroad in London. Ogólnie nie obchodzi mnie wcale, jak przepadają jakieś Michaele Jacksony, Ejmi Winehouse czy Davidy Bowie, ale z Joan Rivers zrobiło mi się przykro. Przynajmniej żyje dalej w mojej psychice jako czynnik mobilizujący do życia. Lub jako sygnał, że coś z moim życiem nie tak, skoro zatapiam się na kilka godzin w starych programach.
Czas wolny mi nieco przepadł, przecież kiedy tu wziąć urlop, skoro jest się niezastąpioną, mówiąc w językach wszystkich przodków i będąc taką wspaniałą! Przecież kto zrobi tyle co ja, tym bardziej, jak wszyscy odeszli z pracy i MGNN została sama, taka niezastąpiona! W tejże sytuacji MGNN myśli, że powinna dostać zwolnienie lekarskie na atak histerii w miejscu pracy, bo tego już nikt nie zakwestionuje. Doprowadzona do ostateczności jest świetna w histerii.
Dobrze, że jeszcze tylko siedem lat do emerytury!
W ostatnich dniach też nieco odtajałam, drylowałam wiśnie i przypomniało mi to, co jest w życiu istotne. Za dwa tygodnie zamierzam też w końcu wymusić urlop i wybrać w strony rodzinne po całych miesiącach niebytu.
Powinnam się pewnie zaniepokoić, skoro wszystkie ostatnie notatki były o tym, jaka to jestem zmęczona pracą, ale po chwilowym niepokoju uznałam, że to cena, jaką się płaci za poczucie bezpieczeństwa i zapewnienie sobie jakiegoś spokoju na późniejsze lata. Wszystko zaplanowałam na tę emeryturę za siedem lat. Zostało mi parę szczegółów, na przykład jak przemówić sobie do rozumu, że domek letniskowy to nie jest rozwiązanie na starość.
Z nowości to jeszcze zrujnowałam się na samochód, wymuszając na S., żeby zapłacił co najmniej jedną trzecią, ale samochód po miesiącu się zepsuł i stoi bez wieści w warsztacie, więc jestem rozbawiona, że życie i tak zrobiło jak zawsze.
Z satysfakcjonujących rzeczy to kupiłam niedawno okazyjnie trzy wielkie słoje suszonych pomidorów w oleju, choć jeden stłukłam, co było bardzo przykre, ale pozostałe dwa słoje zagłuszyły żal. Dostałam obrazek z feniksami. Przeczytałam książkę dla dziesięciolatek i takiej literatury potrzebuję. Zrobiłam (a właściwie zrobiła O.) wiśnie na nowe sposoby, nie na tajemnicę babuni. Posprzątałam niemal całą piwnicę. Przeczytałam kolejną książkę o ewolucji życia, żeby umieścić się we właściwej perspektywie. Normalnie powiedziałabym swojej ewentualnej psychoterapeutce, że bardzo lubię swoje życie, a ona by pewnie odparła "Jakoś pani nie wierzę, wyczuwam jakiś fałsz w tych słowach, czy nie próbuje się pani sama przekonać?". Oczywiście! Nawet mi się w miarę udało.
Czas wolny mi nieco przepadł, przecież kiedy tu wziąć urlop, skoro jest się niezastąpioną, mówiąc w językach wszystkich przodków i będąc taką wspaniałą! Przecież kto zrobi tyle co ja, tym bardziej, jak wszyscy odeszli z pracy i MGNN została sama, taka niezastąpiona! W tejże sytuacji MGNN myśli, że powinna dostać zwolnienie lekarskie na atak histerii w miejscu pracy, bo tego już nikt nie zakwestionuje. Doprowadzona do ostateczności jest świetna w histerii.
Dobrze, że jeszcze tylko siedem lat do emerytury!
W ostatnich dniach też nieco odtajałam, drylowałam wiśnie i przypomniało mi to, co jest w życiu istotne. Za dwa tygodnie zamierzam też w końcu wymusić urlop i wybrać w strony rodzinne po całych miesiącach niebytu.
Powinnam się pewnie zaniepokoić, skoro wszystkie ostatnie notatki były o tym, jaka to jestem zmęczona pracą, ale po chwilowym niepokoju uznałam, że to cena, jaką się płaci za poczucie bezpieczeństwa i zapewnienie sobie jakiegoś spokoju na późniejsze lata. Wszystko zaplanowałam na tę emeryturę za siedem lat. Zostało mi parę szczegółów, na przykład jak przemówić sobie do rozumu, że domek letniskowy to nie jest rozwiązanie na starość.
Z nowości to jeszcze zrujnowałam się na samochód, wymuszając na S., żeby zapłacił co najmniej jedną trzecią, ale samochód po miesiącu się zepsuł i stoi bez wieści w warsztacie, więc jestem rozbawiona, że życie i tak zrobiło jak zawsze.
Z satysfakcjonujących rzeczy to kupiłam niedawno okazyjnie trzy wielkie słoje suszonych pomidorów w oleju, choć jeden stłukłam, co było bardzo przykre, ale pozostałe dwa słoje zagłuszyły żal. Dostałam obrazek z feniksami. Przeczytałam książkę dla dziesięciolatek i takiej literatury potrzebuję. Zrobiłam (a właściwie zrobiła O.) wiśnie na nowe sposoby, nie na tajemnicę babuni. Posprzątałam niemal całą piwnicę. Przeczytałam kolejną książkę o ewolucji życia, żeby umieścić się we właściwej perspektywie. Normalnie powiedziałabym swojej ewentualnej psychoterapeutce, że bardzo lubię swoje życie, a ona by pewnie odparła "Jakoś pani nie wierzę, wyczuwam jakiś fałsz w tych słowach, czy nie próbuje się pani sama przekonać?". Oczywiście! Nawet mi się w miarę udało.