S. (podsumowując moje żale, że w filmie superbohaterskim ktoś ważny ginie i nic nie można na to poradzić): "We współczesnej narracji, gdzie Bóg umarł, już nawet ludzie umierają naprawdę i na zawsze".
V. Woolf: "W książce ktoś musi umrzeć, żeby inni docenili życie". Czy to nadal aktualne w perspektywnie poprzedniego?
Sama się z siebie śmieję, że nie jestem już pogodna, że zgorzkniałam i nic mnie nie cieszy, a to wcale nieśmieszne. Tak w piątek powiedziałam koleżance na pytanie, co tam u mnie: wszystko ok, nic mnie już nie cieszy, S. mnie chce wysłać do sanatorium pod klepsydrą. Tak siedziałam i myślałam nad tym, od kiedy Natalia zadała komentarz. Zawsze była trafna. A ja zawsze miałam tendencję do oszukiwania nawet samej siebie i wpadania w sidła, które sama pozastawiałam. Cokolwiek by to miało znaczyć, puenta jest taka, że chyba oczadzieję, jak to potrwa jeszcze dłużej niż rok. Więc prawdopodobnie oczadzieję, bo do emerytury jeszcze sześć lat (mimo że kartoteka w pracy twierdzi, że 2 lata 10 miesięcy).
To ogólnie nie wpis ciekawy, tylko wpis motywujący. Muszę (samodyscyplina, nie rozplatanie narracji, tylko muszę)
- pływać jak najczęściej po pracy, bo wtedy do końca dnia jestem zupełnie zadowolona z życia, a nawet momentami zachwycona, i mam wrażenie, że jestem normalną, dawną sobą, a nie korpotruchłem z wypranym cyframi mózgiem;
- być mniejszym korpotruchłem i dawać z siebie nieco mniej niż wszystko włącznie z wyprutymi żyłami, a pozostałe parę procent przeznaczyć na siebie (procentów w formie alkoholu lepiej nie, tym bardziej, że mam luty miesiącem bez alkoholu po tym, jak miałam grudzień i styczeń miesiącami z alkoholem codziennie jako pierwszą czynnością po pracy);
- jak się tylko zrobi cieplej, jeździć do pracy rowerem (co ciekawe, nadal się wszystko kręci wokół pracy, cudownie wyprotezowałam swoje życie ciałem obcym);
- biegać (nadal kręcimy się wokół fizyczności, bo tylko to przekłada mi się na przywracanie dawnych wartościowych funkcji mózgu);
- pomyśleć, gdzie się wynieść z śródmieścia;
- może sprawić sobie jakąś przyczepę kempingową albo inne pseudomieszkalne dziadostwo...
Jak tylko mam wolny czas i nie muszę marnować życia na pracę, cieszy mnie wszystko: słucham muzyki i bardzo mi się podoba, czytam i może mnie to pochłonąć nawet na godziny, porządkuję Przodków w drzewie i w tekście, robię po kawałku korektę do nieco już przedawnionego projektu... jest mnóstwo rzeczy, które mnie cieszą, jeśli tylko znajdę na nie czas i siłę.
- odświeżyć rosyjski (bardziej fizyczne niż psychiczne!).
Z wpisu niewiele wynika, ale mi porządkuje myśli.
Jakie są możliwości radzenia sobie z wyjątkowo absorbującą korpopracą? Jak odciąć się od niej poza nią, kiedy przywykło się wcześniej przez całe życie swoją pracę (która miała jakiś sens) wykonywać zawsze najlepiej, jak się potrafi?
cdn.
V. Woolf: "W książce ktoś musi umrzeć, żeby inni docenili życie". Czy to nadal aktualne w perspektywnie poprzedniego?
Sama się z siebie śmieję, że nie jestem już pogodna, że zgorzkniałam i nic mnie nie cieszy, a to wcale nieśmieszne. Tak w piątek powiedziałam koleżance na pytanie, co tam u mnie: wszystko ok, nic mnie już nie cieszy, S. mnie chce wysłać do sanatorium pod klepsydrą. Tak siedziałam i myślałam nad tym, od kiedy Natalia zadała komentarz. Zawsze była trafna. A ja zawsze miałam tendencję do oszukiwania nawet samej siebie i wpadania w sidła, które sama pozastawiałam. Cokolwiek by to miało znaczyć, puenta jest taka, że chyba oczadzieję, jak to potrwa jeszcze dłużej niż rok. Więc prawdopodobnie oczadzieję, bo do emerytury jeszcze sześć lat (mimo że kartoteka w pracy twierdzi, że 2 lata 10 miesięcy).
To ogólnie nie wpis ciekawy, tylko wpis motywujący. Muszę (samodyscyplina, nie rozplatanie narracji, tylko muszę)
- pływać jak najczęściej po pracy, bo wtedy do końca dnia jestem zupełnie zadowolona z życia, a nawet momentami zachwycona, i mam wrażenie, że jestem normalną, dawną sobą, a nie korpotruchłem z wypranym cyframi mózgiem;
- być mniejszym korpotruchłem i dawać z siebie nieco mniej niż wszystko włącznie z wyprutymi żyłami, a pozostałe parę procent przeznaczyć na siebie (procentów w formie alkoholu lepiej nie, tym bardziej, że mam luty miesiącem bez alkoholu po tym, jak miałam grudzień i styczeń miesiącami z alkoholem codziennie jako pierwszą czynnością po pracy);
- jak się tylko zrobi cieplej, jeździć do pracy rowerem (co ciekawe, nadal się wszystko kręci wokół pracy, cudownie wyprotezowałam swoje życie ciałem obcym);
- biegać (nadal kręcimy się wokół fizyczności, bo tylko to przekłada mi się na przywracanie dawnych wartościowych funkcji mózgu);
- pomyśleć, gdzie się wynieść z śródmieścia;
- może sprawić sobie jakąś przyczepę kempingową albo inne pseudomieszkalne dziadostwo...
Jak tylko mam wolny czas i nie muszę marnować życia na pracę, cieszy mnie wszystko: słucham muzyki i bardzo mi się podoba, czytam i może mnie to pochłonąć nawet na godziny, porządkuję Przodków w drzewie i w tekście, robię po kawałku korektę do nieco już przedawnionego projektu... jest mnóstwo rzeczy, które mnie cieszą, jeśli tylko znajdę na nie czas i siłę.
- odświeżyć rosyjski (bardziej fizyczne niż psychiczne!).
Z wpisu niewiele wynika, ale mi porządkuje myśli.
Jakie są możliwości radzenia sobie z wyjątkowo absorbującą korpopracą? Jak odciąć się od niej poza nią, kiedy przywykło się wcześniej przez całe życie swoją pracę (która miała jakiś sens) wykonywać zawsze najlepiej, jak się potrafi?
cdn.