Byłam dziś na spacerze po cmentarzu na Montjuïc – tak, po naszemu to Żydowskie Wzgórze. Zupełnie nie jak Wichrowe Wzgórza, bo kamieniste, porośnięte kaktusami, liśćmi laurowymi i widokiem na morze. Jak żyłam tu kiedyś, już siedem lat temu, to chodziliśmy tam biegać i, co dziwne, nigdy nie odkryliśmy, że za zakrętem jest cała wielka twierdza, z której ostrzeliwano miasto. Ale do rzeczy, bo to jakieś osadzone w rzeczywistości. Więc byłam na cmentarzu i chodziłam smętnie, starając się wyglądać zgrzebnie i odpowiednio do miejsca – dzięki ponuremu nastrojowi mi się udało. Patrzyłam na niebieskie menażerie zamknięte w szklanych gablotach grobów i myślałam o tym, że cały czas myślę, że coś ukradzionego z cmentarza przyniosłoby nieszczęście. Spostrzegłam oczywiście całkiem sporo starych, rozpadających się Matek Boskich, ale wszystkie stały na grobach. Chodziłam długo, myśląc, że może jakaś spadła, bo wtedy z ziemi już mogłabym ją wziąć, ale żadnej nie było. Kradziona na pewno przyniosłaby nieszczęście. Kiedyś w opuszczonym domu przy lesie znalazłam figurkę Matki Boskiej i przyniosłam do domu, ale S. zwrócił mi uwagę, że ma bardzo złą twarz, więc zaniepokojona zostawiłam ją w koszyku przed domem i jest tam do dziś. Nie jestem głupia, żeby samej zaprosić coś złego do domu. Więc na cmentarzu też przestrzegam pewnych podstawowych zasad.
Chciałam napisać coś jeszcze, ale mam absolutną amnezję...
A. Przyszedł czas małych rozliczeń. Wracam z Kostabrawy do Polszy. Nie do końca jestem z tego zadowolona, mimo powrotu do siebie i na swoje. Wracam do ludzi i do domu, bo okazuje się po przemyśleniu, że jestem za stara, żeby się od nich i od pewnych miejsc oderwać. Przyzwyczaiłabym się, jakżeby nie, życie nad morzem i w górach jednocześnie ma mnóstwo plusów dodatnich, ale za dużo by mnie to kosztowało. Trochę szkoda, ale najwyraźniej tak ma być. Szkoda mi słońca i spokoju. Nawet przyjechałam tu samochodem, nie oszukujmy się: z myślą, że może zostanę, więc muszę mieć ze sobą samochód, który bardzo lubię. Zawsze lubiłam swoje samochody, począwszy od zardzewiałego uno odziedziczonego po nieboszczku ojcu, przez kupione za pierwsze wypłaty tiko, aż po obecny samochód marki stypendium doktoranckie (jedyny pożytek z doktoratu). Taka dygresja. Więc wrócę budować powoli dalej swojość. Oby udało mi się prędko zamieszkać w lesie daleko od szosy.
A teraz trochę zdjęć z cmentarza. Brzmi przygnębiająco, ale wygląda nie do końca tak. Motyl jest z Żydowskiego Wzgórza. A na końcu szalona niespodzianka.
Chciałam napisać coś jeszcze, ale mam absolutną amnezję...
A. Przyszedł czas małych rozliczeń. Wracam z Kostabrawy do Polszy. Nie do końca jestem z tego zadowolona, mimo powrotu do siebie i na swoje. Wracam do ludzi i do domu, bo okazuje się po przemyśleniu, że jestem za stara, żeby się od nich i od pewnych miejsc oderwać. Przyzwyczaiłabym się, jakżeby nie, życie nad morzem i w górach jednocześnie ma mnóstwo plusów dodatnich, ale za dużo by mnie to kosztowało. Trochę szkoda, ale najwyraźniej tak ma być. Szkoda mi słońca i spokoju. Nawet przyjechałam tu samochodem, nie oszukujmy się: z myślą, że może zostanę, więc muszę mieć ze sobą samochód, który bardzo lubię. Zawsze lubiłam swoje samochody, począwszy od zardzewiałego uno odziedziczonego po nieboszczku ojcu, przez kupione za pierwsze wypłaty tiko, aż po obecny samochód marki stypendium doktoranckie (jedyny pożytek z doktoratu). Taka dygresja. Więc wrócę budować powoli dalej swojość. Oby udało mi się prędko zamieszkać w lesie daleko od szosy.
A teraz trochę zdjęć z cmentarza. Brzmi przygnębiająco, ale wygląda nie do końca tak. Motyl jest z Żydowskiego Wzgórza. A na końcu szalona niespodzianka.
Tak, to jest Matka Boska z Montserrat, siedzi na uchwycie od płyty nagrobnej.
Ja to uznałam za symbol wyzwolenia, ale możecie mieć własne interpretacje.
I niespodzianka, która sprawiła, że wyszłam z cmentarza w nieco lepszym nastroju: