Wtem! znienacka zachciałam być ekspresową recenzentką filmową. Obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która zaskoczyła wyznaniem, że do czasów dorosłości nie widziała "Gwiezdnych wojen". Nikt nie chciał wierzyć! Jak to możliwe! Jak? Wielkie mi co. Też nie widziałam "Gwiezdnych wojen" do czasów maturalnych i jakoś żyłam. Jak to możliwe? To bardzo proste. W kinach leciały przed moim urodzeniem, a później i tak nigdy nie mieliśmy magnetowidu ani za wielu programów telewizyjnych. A gdy obejrzałam trzy stare filmy u progu dorosłości, uznałam je, szczerze mówiąc, za głupie. Teraz pamiętam tylko, jak biały śnieżny drapieżnik prawie spożywa Luke'a. Większość wydała mi się infantylna. Kolejnych części nie zmogłam. Przyznam jednak, że podobało mi się objawione kilka lat temu "Przebudzenie mocy", powiedziałam, że podoba mi się, bo nie jest jak "Gwiezdne wojny". Dalej już było nie dla mnie.
Nie mam myśli w głowie, żeby pisać coś normalnego czy miłego, czy inne rzeczy wygrzebane na strychu, ale jakoś przyszło mi do głowy, że napiszę cokolwiek. Cytując klasyczkę, "blog umarł, ale ja jeszcze żyję". Tak oto została blogerką kulturalną.
To mi przypomniało, że kiedyś nawet postanowiłam pisać recenzje filmów, ale po kilku uznałam, że się do tego nie nadaję, bo są zbyt ekspresowe. Na przykład film "Terminator: Ocalenie" zrecenzowałam zdaniem (bardzo przepraszam za gwałtowne naruszenie rejestru) "zaczyna się zupełnie obiecująco, a kończy jak zwyczajna sraka".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz