Przemierzałam spokojnie mrok swoich szarych dni, kiedy nagle z odrętwienia stanu przetrwalnikowego wyrwał mnie komentarz Natalii. Chwilowo przebudzona, zaskoczona czym innym niż powtarzalność i jałowość, w pierwszej chwili zakrzyknąć chciałam "ale jak to? ja tak zrobiłam? faktycznie! dlaczego?!", jednak zachłyśnięta niemocą (i osłabiona lekami) opadłam z rozpłoszenia, żeby przemielić temat w tyle głowy i przypomnieć sobie po pewnym czasie, po co i dlaczego doprowadziłam swoje życie do status quo.
Mój stan trwający trzy lata postanowiłam opisać wierszem, który powstał przypadkiem, gdy skopiowałam kluczowe fragmenty poprzedniego wpisu, oto on:
"MGNN"
Straciłam kontrolę nad czasem wolnym i życiem
dałam się złapać w pułapkę
w czasie wolnym jestem już na tyle zmęczona, że nie wiem, kim jestem
coś z moim życiem nie tak
zwolnienie lekarskie na atak histerii
doprowadzona do ostateczności.
(30.12.2018) [*]
Blog zapadł się w sobie, bo służył do opisywania mojego pogodnego i radosnego życia. Żeby nie było, czasem takie prowadzę, ale wtedy jakoś nie mam głowy do pisania. Nie będę naginać rzeczywistości – zgorzkniałam, zmętniałam i oskorupiłam się nieco w formie przetrwalnikowej. Nigdy nie uważałam, że jestem stworzona do dążenia do milionów monet w korporacjach, raczej utrzymywałam, że powinnam hodować kury, wyrzucać gnój, zanosić świniom gotowane kartofle. Tak się jednak złożyło, że przyszło mi w końcu opuścić wieś (sprawy włości trzeba było w końcu rozwiązać i taki jest efekt, uważam go i tak za najlepszy z możliwych) i zamieszkać w formie przetrwalnikowej w mieście, pracując w tzw. evil corp. Nałożenie tych dwóch czynników oraz kilku innych logicznym ciągiem wywołało mój stan.
Nie mieszkałam nigdy na stałe w mieście, wychowałam się naprawdę daleko od szosy i jeśli w wieku chrystusowym nie jestem w stanie znieść miasta (mimo że oczywiście doceniam jego zalety), to się to już nie zmieni. Mogłam mieszkać w Barcelonie, ale to było coś innego. Oczekuję od swojego życia, że na moim podwórku będą kury albo trawa, a nie parking nierówny z powodu nigdy nieuprzatniętego gruzu po żydowskiej kamienicy. Ale jakiekolwiek to byłoby miasto, byłabym niezadowolona, po prostu wyciągnęłam się siłą ze swojego środowiska do obcego, nawet jeśli nie nieprzyjaznego. Skoro już się rozwlekłam, to będę szła dalej. Jestem bardziej zmęczona niż kiedyś, bo nadal nie umiem odpocząć do końca, słysząc w mieszkaniu cichy, ale stały szum ruchu ulicznego. Wyrywa mnie ze snu telewizor sąsiadki o 2 w nocy, mimo że nie są to wielkie hałasy. Po prostu mam tu płytki sen, a do zatyczek do uszu odnoszę się z abominacją.
Biedna Maganuna! Musi mieszkać w ciepłym mieszkaniu w centrum miasta, straszne! Nie musi palić w piecu, mieć na przystanek trzy kilometry, ogarniać całego gospodarstwa, wyrzucać gnoju też nie musi, potworne! Jak ona to znosi, bez gnoju!
Tyle w temacie miejsca. Nie wyjaśniłam jednak, dlaczego doprowadzam się do ruiny psychofizycznej, nadmiernie obciążając się pracą. Odpowiedź jest prosta i raczej naiwna: liczę, że jeśli tak będę czyniła jeszcze przez kilka lat, będę mogła koło wymarzonej czterdziestki rzucić to wchuj i zorganizować kury i proszczoki (a przede wszystkim, rzecz jasna, ziemię do wyrzucania gnoju), żeby w wolnych chwilach brać zlecenia korektorskie. Naiwne? Nie wiem, bo jestem w środku tej wizji, ale wyjaśnia mi ona moje położenie: nie miałam innego pomysłu, żeby zrealizować swoje plany, zanim stuknie mi osiemdziesiątka.
Oczywiście sprawa nie jest czarno-biała, czyli nie jestem ciagle tylko zmęczona. Maganuna uwielbia dramatyzować i użalać się nad sobą. W rzeczywistości zakrzywia się codzienność, a ja, mimo że mniej pogodna i mniej twórcza, nadal mam czas na swoje pasje. Wbrew pozorom trochę podróżuję, prowadzę nawet jakieś życie towarzyskie, raz w miesiącu wychodzę z domu, tylko uważam media społecznościowe za nowotwór i oprócz bloga nie chcę w nich nic publikować. (Kupiłam nawet abonament do kina, po czym zmarnowałam miesiąc, bo trzeba by było wyjść z domu. Przez rok wybierałam się na jogę w polecanym miejscu, aż zamknęli szkołę.) Pływam dużo więcej niż kiedyś, joga też mi się nieco rozwinęła i jestem w lepszej formie niż trzy lata temu. (Jestem cyniczna, zgorzkniała i opryskliwa.) Spędzam czas z rodziną, uwielbiam nasze dzieci, mimo powtarzania przez lata, że to nic dobrego. (Faktycznie uwielbiam nasze dzieci.)
Tyle o formie przetrwalnikowej. Trochę ruszyłam mózg, to może napiszę więcej. Miałam w listopadzie napisać o pogrzebie pradziadka, na którym niespodziewanie byłam, a już koniec grudnia, więc pewnie uda się w styczniu lub nigdy.
Mój stan trwający trzy lata postanowiłam opisać wierszem, który powstał przypadkiem, gdy skopiowałam kluczowe fragmenty poprzedniego wpisu, oto on:
"MGNN"
Straciłam kontrolę nad czasem wolnym i życiem
dałam się złapać w pułapkę
w czasie wolnym jestem już na tyle zmęczona, że nie wiem, kim jestem
coś z moim życiem nie tak
zwolnienie lekarskie na atak histerii
doprowadzona do ostateczności.
(30.12.2018) [*]
Blog zapadł się w sobie, bo służył do opisywania mojego pogodnego i radosnego życia. Żeby nie było, czasem takie prowadzę, ale wtedy jakoś nie mam głowy do pisania. Nie będę naginać rzeczywistości – zgorzkniałam, zmętniałam i oskorupiłam się nieco w formie przetrwalnikowej. Nigdy nie uważałam, że jestem stworzona do dążenia do milionów monet w korporacjach, raczej utrzymywałam, że powinnam hodować kury, wyrzucać gnój, zanosić świniom gotowane kartofle. Tak się jednak złożyło, że przyszło mi w końcu opuścić wieś (sprawy włości trzeba było w końcu rozwiązać i taki jest efekt, uważam go i tak za najlepszy z możliwych) i zamieszkać w formie przetrwalnikowej w mieście, pracując w tzw. evil corp. Nałożenie tych dwóch czynników oraz kilku innych logicznym ciągiem wywołało mój stan.
Nie mieszkałam nigdy na stałe w mieście, wychowałam się naprawdę daleko od szosy i jeśli w wieku chrystusowym nie jestem w stanie znieść miasta (mimo że oczywiście doceniam jego zalety), to się to już nie zmieni. Mogłam mieszkać w Barcelonie, ale to było coś innego. Oczekuję od swojego życia, że na moim podwórku będą kury albo trawa, a nie parking nierówny z powodu nigdy nieuprzatniętego gruzu po żydowskiej kamienicy. Ale jakiekolwiek to byłoby miasto, byłabym niezadowolona, po prostu wyciągnęłam się siłą ze swojego środowiska do obcego, nawet jeśli nie nieprzyjaznego. Skoro już się rozwlekłam, to będę szła dalej. Jestem bardziej zmęczona niż kiedyś, bo nadal nie umiem odpocząć do końca, słysząc w mieszkaniu cichy, ale stały szum ruchu ulicznego. Wyrywa mnie ze snu telewizor sąsiadki o 2 w nocy, mimo że nie są to wielkie hałasy. Po prostu mam tu płytki sen, a do zatyczek do uszu odnoszę się z abominacją.
Biedna Maganuna! Musi mieszkać w ciepłym mieszkaniu w centrum miasta, straszne! Nie musi palić w piecu, mieć na przystanek trzy kilometry, ogarniać całego gospodarstwa, wyrzucać gnoju też nie musi, potworne! Jak ona to znosi, bez gnoju!
Tyle w temacie miejsca. Nie wyjaśniłam jednak, dlaczego doprowadzam się do ruiny psychofizycznej, nadmiernie obciążając się pracą. Odpowiedź jest prosta i raczej naiwna: liczę, że jeśli tak będę czyniła jeszcze przez kilka lat, będę mogła koło wymarzonej czterdziestki rzucić to wchuj i zorganizować kury i proszczoki (a przede wszystkim, rzecz jasna, ziemię do wyrzucania gnoju), żeby w wolnych chwilach brać zlecenia korektorskie. Naiwne? Nie wiem, bo jestem w środku tej wizji, ale wyjaśnia mi ona moje położenie: nie miałam innego pomysłu, żeby zrealizować swoje plany, zanim stuknie mi osiemdziesiątka.
Oczywiście sprawa nie jest czarno-biała, czyli nie jestem ciagle tylko zmęczona. Maganuna uwielbia dramatyzować i użalać się nad sobą. W rzeczywistości zakrzywia się codzienność, a ja, mimo że mniej pogodna i mniej twórcza, nadal mam czas na swoje pasje. Wbrew pozorom trochę podróżuję, prowadzę nawet jakieś życie towarzyskie, raz w miesiącu wychodzę z domu, tylko uważam media społecznościowe za nowotwór i oprócz bloga nie chcę w nich nic publikować. (Kupiłam nawet abonament do kina, po czym zmarnowałam miesiąc, bo trzeba by było wyjść z domu. Przez rok wybierałam się na jogę w polecanym miejscu, aż zamknęli szkołę.) Pływam dużo więcej niż kiedyś, joga też mi się nieco rozwinęła i jestem w lepszej formie niż trzy lata temu. (Jestem cyniczna, zgorzkniała i opryskliwa.) Spędzam czas z rodziną, uwielbiam nasze dzieci, mimo powtarzania przez lata, że to nic dobrego. (Faktycznie uwielbiam nasze dzieci.)
Tyle o formie przetrwalnikowej. Trochę ruszyłam mózg, to może napiszę więcej. Miałam w listopadzie napisać o pogrzebie pradziadka, na którym niespodziewanie byłam, a już koniec grudnia, więc pewnie uda się w styczniu lub nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz