Zastanawiałam się od dłuższego czasu, o co mi właściwie chodzi z tymi rzeczami. Tymi, które często do niczego się nie nadają, są stare i zniszczone, są typowym żdżorem. Na przykład zeżarte przez korniki stoliki nocne. Albo okno schowane za szafą. Albo ławka, którą musiałam odżałować, bo mimo wielu prób po ponownym złożeniu rozpadła się ze spróchnienia. O co chodzi? To oczywiście kwestia pamięci. Doszłam do wniosku, że mam złą pamięć, złą w tym sensie, że po jakimś czasie wszystko mi się odrealnia – na przykład mija kilka lat i myślę nagle, że może ktoś nigdy nie istniał? Oglądam starsze zdjęcia i próbuję sobie wyryć w głowie, że to wszystko prawdziwi ludzie, którzy mieli swoje życia przede mną, całe długie i skomplikowane życia, a później odeszli i na co dzień prawie nikt o nich nie pamięta. To może oczywista kwestia, ale w odczuwalny sposób dotarła do mnie dopiero w ostatnich latach, skutkując pewnym przygnębieniem, co jest naturalne w przypadku myślenia (jak się za dużo myśli, można się doigrać). Myślę sobie o przodkach, że w tych samych miejscach, w których chodzimy i mieszkamy, żyły całe pokolenia, których nie znaliśmy. To w dość ponury sposób fascynujące. Jednak oddalam się od tematu, chodziło mi o rzeczy. Zbieram te graty (które często przypominają o rozpadzie, niszczeniu wszystkiego), bo przy mojej pamięci pomaga mi to myśleć, że pewne osoby, miejsca i czasy istniały naprawdę, a nie były tylko tym samym co postaci z książki. Nieboszczyk ojciec stał się fikcyjną postacią i nie mam już na to wpływu, jedyne żywe, co mam z nim związanego w głowie, to Zły Dziadek zadeptujący ze złością mrówki na grobie. Inni mają się lepiej, bo ich bardziej lubiłam. W końcu kiedyś i tak zniknie wszystko. Żyję swoimi kolejnymi nowymi życiami i wszystko się wokół zmienia, historie się nadbudowują i te błahe wypierają te istotne, a moje stare graty to naprawdę i tak mało tego, co zostało z przeszłości. Bez nich miałabym tylko zdjęcia, które pewnie i tak pochodzą z jakiegoś filmu, i wspomnienia, które pewnie tak naprawdę przeczytałam w jakiejś książce. Lubię pytać o wydarzenia z kiedyś, o szczegóły, bo mnie to upewnia, że wszystko istniało, że konkretni ludzie mieszkali kiedyś w tych pokojach, że to były czyjeś rzeczy. Stare meble przypominają mi też czas, w którym nic mnie nie martwiło, bo to nie ja byłam od martwienia się. Nie ma pieca kaflowego? Czyli już o tyle mniej mogę cofnąć się w czasie. Upewniam się, co było zrobione w których latach, skąd się wzięła ta róża, co to za pies z porcelany i czyja tak naprawdę była maszyna do szycia, bo mi się to łączy w spójną historię, uspokaja mnie, daje mi poczucie pewności, przypomina, że czas to nie tylko to, co pamiętam. Nadal mam wątpliwości, czy to dobrze napisałam, czy faktycznie tak się chwytam przeszłości, ale wydaje mi się, że tak, to chyba moja bezpieczna przestrzeń. Tak samo niektóre rzeczy mnie uspokajają; myślę sobie, patrząc na nie, że coś wydarłam mielącej maszynie znikania, ohydną spróchniałą szafkę, aluminiową łyżkę, zasuszoną kurzą łapkę, pieczątkę, butelkę z dziwną wodą w środku. Konkretne rzeczy kojarzą mi się z różnymi zdarzeniami, chwilami, nastrojem, tym, co ktoś powiedział czy zrobił, a bez przedmiotu w końcu by to zniknęło i więcej mi nie przyszło do głowy. To akurat nie moje wspomnienia? Nie szkodzi, moich i tak mam mało. Tak, to trochę przygnębiające muzeum i do niczego nie nada, ale nie w tym rzecz, skoro pozwoli mi przez jeszcze chwilę nie zapomnieć, że coś takiego istniało, do czegoś i komuś służyło, a dopóki nie odpuszczę, wydarzenia i ludzie może nie będą tylko rozmywającą się historią.